Z podróży po Huculszczyźnie
Tekst Krzysztofa Czyżewskiego
„Wirju w syłu ducha.” Najpierw były te słowa zapisane prze Iwana Frankę; potem Stanisław Vincenz kazał je wyryć na tablicy pomnika, który postawił poecie w 1936 roku w starym sadzie swojej posiadłości w Słobodzie Rungurskiej; potem chciał, aby te słowa, jedyne przychodzące mu do serca, wyryto w alpejskim kamieniu i ustawiono w La Combe, z czego zwierzał się swojej żonie Irenie; potem w 2010 roku Towarzystwa Karpackie i Huculszczyzna umieściły słowa Franki na kamieniu u stóp krzyża postawionego w miejscu domu Vincenzów w Bystrzecu; a teraz przychodzą do mnie, gdy powracam do spotkań z Hucułami.
Huculski dom zbudowany w Dzembroni w 1953 roku. „Na cześć śmierci Stalina” – z zawadiackim uśmiechem mówi pani Marijka Iljuk. Jej ojciec, inaczej niż większość sąsiadów, uniknął Gułagu. W ostatniej chwili ostrzeżony przed łapanką NKWD, ukrywał się w okolicy, pięć lat. Wrócił i dom tak pobudował, by od Sowietów się odwrócić. Sowieci to nie był nowy świat, to był koniec świata. Hucułom – tym karpackim Grekom, którzy z Wenecji sprowadzali brokaty i srebrne monety by dopełnić olśniewających zdobień kobiecych zgard i siejników, którzy ponad wszystko cenili wolność i wysublimowane piękno; tym ludziom pogranicznym a zbójeckim dla urzędów (tak się wykłada słowiańskie kochul i rumuńskie hu-ce-tul), niesfornym wobec granic wykreślanych przez ziemską władzę, jedynie Nadprzyrodzonemu posłusznych – miał zostać położony kres.
Po raz pierwszy przyjechałem tu w początkach lat 90 ubiegłego wieku. To, co zobaczyłem przypominało królestwo Kolchidy po wykradzeniu przez Argonautów złotego runa. Kres widoczny był gołym okiem. Sowiecka patyna, jak piasek pustynnej burzy, wdzierała się w każdy zakamarek rzeczywistości. Na targowiskach od Kut po Krzyworównię nie było śladu po huculskim rękodziele, wszędzie plastikowy postmodernizm, tandeta chińszczyzny i dresowy elastik, który gwałcił piękno ludzi od Morza Żółtego po Bałtyk. Szare kobiety, od rana zawiani mężczyźni, nędzne jedzenie w zapyziałych knajpach, prądem Czeremoszu unoszone śmieci. Jurij, który zabrał mnie w tą podróż ze Stanisławowa (ja mówiłem Iwano-Frankiwsk, ale on upierał się przy starym) ponaglał do ucieczki w góry, i po prawdzie dopiero gdy rozpaliliśmy ognisko w ruinach obserwatorium na Pop Iwanie poczuliśmy, że duch tu jeszcze wieje i nie wszystko stracone. Utwierdził nas w tym Roman Kumłyk, muzyczny szaman, uczeń Mohura i strażnik starowieku. To, jak grał i śpiewał, to była – mówiąc słowami Wittlina z „Soli ziemi” – „sama tęsknota ukraińska skroplona w dźwięki”. Ale on zdawał się być jednym z ostatnich. Tymczasem mijały lata…
Pozostanie tajemnicą Hucułów jak udało im się zagrać na nosie Historii i nie ulec. Tylko oni też znają prawdziwą cenę, jaką przyszło im zapłacić za wytrwałość. „Boh wysoko, pan daleko” – powtarzają od pokoleń. Przetrwali w górskich ostojach wolności, wyszli z podziemia, powrócili z zsyłki. Odkrywają na nowo Tradycję, szukając dla niej spoiwa z nowoczesnością. Natalia Kumłyk, szanowana pediatra, przez lata zaklinająca się, że nie chce mieć nic wspólnego z muzyką, przez którą ojciec był rzadkim gościem w domu, po jego śmierci nauczyła się grać na wszystkich tradycyjnych instrumentach i poświęciła życie prowadzeniu stworzonego przez pana Romana muzeum muzyki huculskiej w Wierchowynie. Podobne muzea wyrastają w tym niewielkim, liczącym trzydzieści tysięcy mieszkańców powiecie jak grzyby po deszczu – jest ich blisko trzydzieści, z czego tylko dwoma opiekuje się państwo. Muzeum skarbów Huculszczyny Jarosława Zelenczuka, muzeum starej apteki, teatru Hotkiewicza, filmu „Cienie zapomnianych przodków” w grażdzie specjalnie dla Paradżanowa zbudowanej, Petra Danekiwa-Szekieryka (wójta Żabiego i skarbnicy huculskiej gawędy, z której niejedno zaczerpnął Vincenz), Iwana Franki… Kolędowałem w tym roku z Hucułami i wkładam między bajki sceptyczne relacje „znawców” dawnego świata, że ducha już tu nie ma. Bardzo wiele się zmieniło, rany sowieckie i postsowieckie są widoczne wszędzie, ale to nie znaczy, że prawdą jest niezmienność, więc jej nie ma. Kto szuka, ten znajdzie. Mają też spadkobiercy „prawdy starowieku” i aktywiści rozwoju regionalnego oddanego sprzymierzeńca w osobie Mykoły Kniażyckiego, starającego się odrodzić tradycję „ukraińskich Aten” w Karpatach, organizującego festiwal „Via Carpatia”, na który ze wszystkich stron ściągają filozofowie, poeci, artyści, politycy, naukowcy… Jego szalone marzenie zbudowania nad brzegiem Czeremoszu w Krzyworówni muzeum wielokulturowości Ukrainy imienia Vincenza nabiera powoli realnych kształtów.
W domu pani Marijki zasiadamy przy długim stole. „Jak masz wielu gości, nie podnoś płotu, powiększ stół” – mawiają Hucułowie. Ojciec dom postawił wysoko. Sama Dzembronia to jedna z najwyżej w Karpatach położonych wsi, a tu jeszcze ostro w górę wspinać się trzeba. Jeep syna Wasyla z napędem na cztery koła da radę, ale o innej porze roku tylko koń jest niezawodny. Pięknie rzeźbiony swołok (nasz sosręb) ojciec oznaczył krzyżem wpisanym w ornament słońca i innych huculskich piktogramów. Nad wejściem od wewnątrz ikona na szkle z Madonną, pod spodem szybki malowane w kwiaty i anioły, które roztrzaskałyby się na kawałki gdyby w tym domu choć raz ktoś trzasnął drzwiami. Inne skarby trzeba było bardziej ukrywać. Słuchamy opowieści o skrytce pod progiem do obory, w której przechowywano stare fotografie i dokumenty, o tajemnych gawędach zapieczętowanych w skrzynkach pamięci, o kryształowym lustrze i zegarze uratowanych z obserwatorium na Pipiwanie (bo tam nie pop a wiatr włada - popiwa). Bogactwo świata pani Marijki dosycają wszechobecne darmowisy – inkrustowane w domową przestrzeń dla samego piękna kunsztowne rękodzieła - oraz obrazy, pozostawione w darze przez szukających tu swojego azylu artystów, takich jak Witold Manastyrski. Uwagę przykuwają grafiki Heorhija Jakutowycza. To z jego drzeworytami w 1967 roku w kijowskim wydawnictwie Dnipro w niewielkim nakładzie ukazała się książka Mychaiła Kociubińskiego „Cienie zapomnianych przodków”. Nad przełożeniem powieści na obrazy zaczął pracować jeszcze w latach pięćdziesiątych, tworząc z nich swoją pracę dyplomową; już wtedy pojechał na Huculszczyznę. Gdy Paradżanow zaprosił go do współpracy jako scenografa, spędził wśród Hucułów kolejny rok, głównie w Dzembroni, gdzie zresztą nakręcono wiele scen filmu. Pani Marijka kręci kawę młynkiem z czasów „za Polski”, wspomina „doktora Vincenta” (tak się tutaj o nim mówiło) – jak krewni i sąsiedzi pomagali mu postawić dom, a potem uciec na węgierską stronę. Jej dom nie jest typowo huculski, z piętrem i tarasami, podobnie jak ten vincenzowy w Bystrzecu, przez co Stanisław obruszał się początkowo na cieśli, że zbudowali mu chałupę „jak panom się stawia”. Żyje się tu twarzą do pasma Czarnohory. Stara Hucułka prowadzi nas wyciągniętą przed siebie ręką, drugą osłaniając się od słońca, od szczytu do szczytu: Howerla, Dancerz, Turkuł, Brebeneskuł, Menczuł, Rozszebenyk, Pipiwan, Smotrycz, Bliźniaki…
A tam w oddali, nieco poniżej, na innym, mocno stromym zboczu, w samym górnym ostrzu Bystrzeca, ręką osłania się przed słońcem inna Marijka, Fedosiuk. Już nie pamięta czasów, kiedy o śmierci kogoś w rodzinie powiadamiano się głosem trembity. Jest młodsza od tamtej, z trójką małych dzieci i czełowikom zarabiającym na życie w lesie. Na progu swojej chaty staje jak bizantyjska Thoeotokos, która na ikonach ma pod stopami całą ziemię. Nikt już tu nie mieszka tak wysoko. Sąsiednie, położone nieco wyżej gospodarstwo Wasyla Biłohowego (nie uniknął Gułagu, ale powrócił), dawniej bezpośrednio sąsiadujące z Vincenzami, których jego wujek Petro przeprowadzał w 1940 roku na Węgry, opustoszało, zamieszkiwane jedynie w sezonie na jagody i grzyby.
W jakim języku rozmawiamy? Po ludzku, jak Vincenz przykazał. Nauczył się tej mowy od swojej huculskiej niani Pałachny Slipeńczuk, która – jak pisał w liście do Wołodymyra Poleka – młodzieńcowi trudzącemu się nad nauką „pańskich języków”, w tym francuskiego, powtarzała: „Taj pamiataj donyku abys nykoły ludskoho języka nie zabuwaw!” I to ona przepowiedziała mu: „Korołem budesz donyku”. Królami życia są ci, którzy mówiąc różnymi językami, nie zapominają ludzkiego.
Patrzę w dół i staram się sobie wyobrazić budowę domu dla Ireny i Stanisława w tym trudno dostępnym przysiółku zwanym Skarby. Musiała przypominać trochę sceny z filmu Herzoga „Fitzcarraldo” – pianino dźwigane pod górę przez dwunastu Hucułów, meble wciągane saniami… Na to nakłada się obraz gosposi Wasyłyny jeżdżącej wierzchem na koniu do Żabiego na zakupy. Teraz stoi tutaj dębowy krzyż, pod nim kamień i tablica ze słowami z huculsko-chasydskiej epopei „Na wysokiej połoninie”, wyrytymi w czterech językach – ukraińskim, polskim i jidysz (ten czwarty, ludzki, niewidzialnym pismem się pisze): „Posiadłości, domeny i domy rozsypują się w proch, a to co ludzkie pozostaje i trzyma przyszłość w swoich objęciach”.
Krzysztof Czyżewski
28 czerwca 2019