Odszedł Jonas Mekas
Wspomnienie o artyście Krzysztofa Czyżewskiego
Rankiem czasu nowojorskiego, w domowym zaciszu odszedł Jonas Mekas. Odkąd go znałem, czas się go nie imał. Spotykaliśmy się niemal każdego roku przez ostatnie dwie dekady. Dożył prawie stu lat, a plany twórcze miał na kolejne sto. Odnajduję stare fotografie i tą ostatnią, na której unosi dłoń na pożegnanie. Wpisuję fragmenty wierszy, które tłumaczyłem lata temu, ciesząc się, że przy kolejnym spotkaniu będziemy je czytali na dwa głosy: litewski i polski. Dick Adams kręcił film z naszych rozmów o liniach wygnania i powrotu, a my kręciliśmy się po kafejkach Lower East Side, wokół jego centrum świata, czyli Anthology Film Archives. Jonas miał swoją kamerę i kręcił nas z Dickiem, i już nie było wiadomo, kto jest w kadrze, a kto poza, kamery stawały się niewidzialne, trwała rozmowa, łagodnie podążaliśmy za prądem życia… Jonas był u siebie, znał kelnerów i barmanki, co chwila z kimś się witał. „Poznajcie się – powiedział, prowadząc mnie do stolika, przy którym siedział starszy siwy pan – to John Ashbery.” W kolejnym barze na dłużej przysiadł się do nas Philip Glass. A potem ruszaliśmy dalej. W Café Lucien nad głową miał fotografię Andy Warhola, obok której wisiała inna, z nim samym w gronie rozradowanych przyjaciół. Chyba już wtedy nie było z nami Dicka. A może ten obraz należy do kolejnego spotkania... Miał dar niewymuszonego prowadzenia życia, tak jak prowadził swoją kamerę. Nigdy nie siedziałem z nim w jednym miejscu, zawsze włóczyliśmy się, a to po dolnym Manhattanie, a to przez Brooklyn, do Williamsburga… Filmer, który zamiast robić filmy, filmował życie. Nie inaczej pisał poezje…
…Powiedz, Leonoro, czy myślałaś wtedy o domu?
– patrząc na blady, wystający brzeg,
na zielone horyzonty, w noc – (Na górnym pokładzie
pełno było ludzi, ktoś tańczył, ktoś śpiewał,
ktoś grał na banjo. My zaś staliśmy oparci
słuchając muzyki i, zerkając na płomienny
łuk Palisady, piliśmy odurzającą, mistyczną,
bolesną noc Ameryki,
która rzuca czar na ludzkie losy, nie wypuszcza z uchwytu,
opętuje, zanurza w odmętach, zaciera wspomnienia,
zaciera tęsknotę, przeszłość, zaciąga
ku sobie, do samego jądra,
a ktoś dalej grał na banjo,
ktoś śpiewał i tańczył, w ognistym blasku
płonącego łuku Palisady i nocnych świateł Nowego Jorku) –
O, czyż każde miejsce nie było
spotkaniem, spoczynkiem – każda minuta:
domem?
Czyż nie bolało każde nasze rozstanie,
i czyż nie było nam domem?
Czyż to wszystko nie było tylko przywiązaniem,
tylko przywiązaniem i rozstaniem?
Nie słuchaj mnie. Nie spodziewaj się, że wiem.
Wciąż głodny, spragniony, ze wzrokiem nienasyconym,
pijący chciwie każdy nowy horyzont,
każdą twarz, rzekę, wszystkie place i mosty,
wciąż tak samo ze wszystkim powiązany, i z bólem
tym samym, kłującym przy rozstaniach.
- Krzysztof Czyżewski