Lajos Grendel "Życie w cztery tygodnie" - recenzja
Wiosną ukazała się trzecia w Polsce książka powieść piszącego po węgiersku słowackiego pisarza Lajosa Grendela świetnie przetłumaczona przez Miłosza Waligórskiego.
Po „Poświęceniu hetmana” (2014) i „Dzwonach Einstaina” (2016) wydanych przez Biuro Literackie przyszedł czas na „Życie w cztery tygodnie”, które ukazało się nakładem sejneńskiego Pogranicza.
Grendel to utytułowany pisarz, redaktor i wydawca, który tworzy sugestywne obrazy sennej prowincji. Trudno się oprzeć wrażeniu, że „Życie w cztery tygodnie” to najbardziej gorzka spośród jego powieści. Wszystko tu dzieje się bardzo nieśpiesznie, mimochodem, tak jak toczyło się dotąd życie głównego bohatera, Sanyi’ego Vargi. Spędza on cztery tygodnie w domu należącym niegdyś do jego ciotek. Gdy jego obecny właściciel wyjeżdża z rodziną na ekskluzywne wakacje nad Adriatykiem, Sanyi przyjeżdża, by zaopiekować się domem.
Znana z dzieciństwa przestrzeń przywołuje wspomnienia. Nieżyjące już ciotki, Klementina i Vilma, wraz z matką Angelą tworzyły pulsujące serce tego miejsca. Różnice temperamentów powodowały nieustanne konflikty, a trudne wojenne doświadczenia zaważyły na życiu najłagodniejszej z sióstr Klementiny. Sam bohater doświadczył tu pierwszych nie do końca świadomych inicjacji, do których po latach powraca. Dziś przekroczył już sześćdziesiątkę, jego ciotki dawno już nie żyją, a on powoli snuje swoją opowieść. Mieszają się w niej czasowe porządki. Narrator gorzko podsumowuje swoje życie: niezbyt udane małżeństwo i utracone więzi ze swoimi dziećmi. Upłynęło one w małomiasteczkowej przestrzeni i małomiasteczkowym stanie ducha. Oto nieprzesadnie ambitny bohater funkcjonował w świecie, w którym ważny jest społeczny szacunek: by mieć imię jak wszyscy, wyjść za mąż jak wszyscy i żyć jak wszyscy. Niepostrzeżenie jednak bezpieczny świat jego dzieciństwa i młodości zmienił się nie do poznania. Między nim a jego dziećmi powstała pokoleniowa przepaść, która okazała się nie do zasypania. Rozczarowanie sobą i swoimi dorosłymi dziećmi towarzyszy bohaterowi, przyczyniając się do jego poczucia klęski.
Na innym poziomie to opowieść o życiu na pograniczu – gdzie bohaterowie, gdy mówią do siebie po węgiersku, czyli w języku mniejszości komunikują się jakby szyfrem, borykają się z wykluczeniami, ciąży nad nimi widmo przesiedleń. Stąd być może jest w nich desperacka potrzeba równania do większości. Paradoksalnie najszczęśliwsi w tej prozie są ci, którzy mają w sobie odwagę żyć po swojemu – w wyniku podjętej decyzji, cech charakteru czy zbiegu okoliczności.
Grendel dba o koloryt swojej powieści, sięga po subtelne środki wyrazu, by odmalować małomiasteczkową, senną prowincję – tworzy barwny, choć przygaszony zarazem przez upływ czasu korowód drugoplanowych postaci: charakterystycznych ciotek, niebieskich ptaków, małomiasteczkowych szaleńców czy lokalnych osobistości. Przeszłość jawi się jak fotografia w sepii. Na tym tle z rozmachem portretuje rodzinne relacje. Buduje napięcie, opowiada o rozgrywającym się w tle rodzinnym konflikcie: współcześni bohaterowie są wyraźni i dynamiczni. Grendel ma dla swojego bohatera –nieporadnego everymana, dużo czułości zabarwionej ciepłą ironią, dużo empatii, ale zarazem bawi się konwencją groteski. Unosi się nad tą prozą duch wielkich mistrzów środkowoeuropejskich prowincji: Antoniego Czechowa, Bogumila Hrabala czy Sławomira Mrożka. Dzięki bogatym, choć nienachalnym kontekstom proza Grendela jednocześnie wpisuje się w zbiór narracji z tego regionu, a zarazem aktualizuje tę opowieść: subtelnie zaznaczając, co trwa, a co się zmienia i jak trudno jest się czasem spotkać w pół drogi.
Marta Kowerko-Urbańczyk