3 czerwca 2000
W "Rzeczpospolitej" ukazał się reportaż Iwony Trusewicz "Każdy ma swój świat" o pasjach i działaniach Bożeny Szroeder.
Każdy ma swój świat
Kiedy w 1999 r. Jerzy Giedroyc otrzymał "Złote berło" Fundacji Kultury Polskiej, wskazał jako drugiego laureata Krzysztofa Czyżewskiego, współorganizatora i dyrektora "Pogranicza" w Sejnach, fundacji pielęgnującej kulturę przygranicznych narodów.
Czyżewski stworzył "Pogranicze" wspólnie z żoną Małgorzatą oraz Bożeną i Wojciechem Szroederami z Lęborka. Gromadząc informacje, literaturę, filmy o polskich mniejszościach, organizując niezwykłe spektakle, wystawy i zajęcia, Szroederowie i Czyżewscy sami stali się jeszcze jedną mniejszością wielonarodowych Sejn.
Stare, dobre Sejny
Bożena Szroeder nosi czarne sukienki do kostek i białe bluzki z bufiastymi rękawami. W sali ekspozycyjnej dawnej sejneńskiej jesziwy, gdzie "Pogranicze" ma swoją siedzibę, wiszą gobeliny z aniołami, leżą książeczki z ręcznie spisanymi opowieściami mieszkańców, wisi malowana mapa miasta z opisem miejsc i ludzi. Anioły, książeczki, mapę wykonały dzieci uczestniczące w programie "Nasze stare, dobre Sejny". Program wymyśliła Bożena Szroeder.
- Problemem współczesnego świata jest to, że ludzie żyją w nim pozbawieni tożsamości, uśpieni. Nic nie wiedzą o miejscu, gdzie żyją, o jego historii i dawnych mieszkańcach. Tworząc program "Nasze stare, dobre Sejny", chciałam, aby dzieci sejneńskie nauczyły się tę prawdę odkrywać. Aby poznały losy swoich rodzin, ulic, domów, sąsiadów. Aby dowiedziały się, że Sejny to nie tylko Polacy i Litwini - opowiada.
Szesnaścioro dzieci zapukało do drzwi domów starych ludzi. Poprosiło o opowiedzenie zapomnianych historii. O ulicach, których nie ma; o gęsiach przeganianych przez granicę z Litwą; o tym, jak wypiekać macę i o miłości szalonej do zjawy cmentarnej.
Starzy ludzie pokazali dzieciom miejsca, których w Sejnach już nie ma - żydowskie sukiennice, młyny, zajazdy na rogatkach, targ grzybowy i skórzany; cukiernię, w której podawano gorącą czekoladę w porcelanowych filiżankach i wypożyczalnię rowerów z jednym ogromnym kołem, a drugim małym, prowadzoną przez rodzinę Bardinich.
Pani Warakomska zaprowadziła dzieci nad rzeczkę Marychę. Tam, gdzie do wody prowadzą kamienne schody. Sięgnęła do jednego ze stopni. Z trudem wygrzebała go z piasku i odwróciła. Na kamieniu był napis w nieznanym języku. Schody do rzeki zbudowano z macew sejneńskiego kirkutu...
Anioły nad miastem
W małych książeczkach dzieci spisały usłyszane opowieści. Na płótnie narysowały sejneńskie uliczki. Wypisały nazwiska mieszkańców - Polaków, Litwinów, niemieckich protestantów, potomków rosyjskich staroobrzędowców.
Potem dzieci zamknęły się w starym, drewnianym domu i z gliny ulepiły miasto - żydowskie sukiennice, w których pracowali rzemieślnicy. Karczmę w rynku i trzy targowe place, gdzie od kilku stuleci odbywały się najsłynniejsze na całym wschodzie jarmarki grzybowe, skórzane i babskie.
Dzieci ulepiły białą synagogę, w której po ostatniej wojnie były magazyny. Ulepiły jesziwę. Starą pocztę, czyli dawne liceum hebrajskie, jedno z nielicznych ze świeckim programem nauki opartym na matematyce, fizyce, astronomii. Ulepiły klasztor dominikanów, gdzie w gimnazjum św. Kazimierza kształcił się m.in. działacz niepodległościowy Szymon Konarski. Dzisiaj klasztor stoi pusty i popada w zapomnienie.
W dawnej jesziwie, siedzibie ośrodka "Pogranicze - sztuk, kultur, narodów" dzieci ustawiły gliniane domy, wewnątrz zapaliły świeczki. Położyły książeczki ze spisanymi historiami. Nad domami zawisły anioły w odcieniach brązu, złota i czerni.
Na wystawę przyszli mieszkańcy Sejn. Obejrzeli 200 pocztówek miasta i okolic z lat 1910-1960. Czegoś im brakowało. Po jednej, po dwie zaczęli znosić stare fotografie, karty pocztowe wygrzebane z samego dna serca. Zbiór urósł do ośmiuset eksponatów.
Dzieci i dorośli odkryli własną tożsamość.
Piękny mir
Tożsamość Bożeny Szroeder została w Lęborku. Trzydziestotysięcznym, kaszubskim mieście na drugim krańcu Polski.
- Lubię atmosferę spokoju i lubię miejsca, gdzie ludzie wpuszczą do domu bez zaglądania przez lufcik - przyznaje.
Całe jej życie toczy się na styku różnych kultur.
Z opowiadań matki Kujawianki, urodzonej w Kikule, rodzinnej miejscowości Lecha Wałęsy i Poli Negri oraz ojca lubelaka, wie, że dziadkowie mieli w Lublinie sklep kolonialny.
- I ta miłość do sklepików mi pozostała - śmieje się.
Lębork był dobrym miejscem do życia. Mały zielony dom na obrzeżach, gdańskie meble, drewniane okiennice z wyciętymi sercami i ogród pielęgnowany przez dziadka Zygmunta Rykowskiego, to pierwsze obrazy, które Bożena, wtedy jeszcze Litwin, zapamiętała.
- W naszym domu panował piękny mir. Świat był podzielony na określone role, które każdy miał do wykonania. Dziadek pracował najpierw w zakładach drzewnych, a potem zajął się wyłącznie domem i ogrodem. I dzisiaj, kiedy zdarzy mi się przechodzić koło tego domu, to bardzo mi ciężko, bo zrobiono z niego jeszcze jedną okropną willę - wzdycha.
Rodzice wiedli żywot "marynarsko-nauczycielski". Ojciec był rybakiem w Dalmorze, matka uczyła w szkole.
- Ojca prawie nigdy nie było. I pamiętam to nasze rodzinne życie przez pryzmat świąt, kiedy mama stawiała dla taty jeden pusty talerz. I teraz często to wspominam, bo jeżeli mówimy o tożsamości, jej poszukiwaniu, to mój problem polega na tym, że mój tato za szybko odszedł i nie zdążyłam go o wiele rzeczy zapytać. Ojciec zszedł z morza, rok pożył na lądzie i zmarł, mając 56 lat.
Kilka lat temu zabrała się do robienia rodzinnego albumu. I zaczęły się niewiadome.
- Mam do siebie ogromny żal, że nie pytałam mojego dziadka, ojca, krewnych o ich historie, o to, skąd się wywodzą, o korzenie - dodaje.
Lębork pamięta przez pryzmat miejsc odwiedzanych.
- Bardzo częstym gościem byłam w sklepie, w którym naprawiano lalki porcelanowe. To był mały, drewniany sklepik, w którym na półkach piętrzyły się lalki z dużymi szklanymi oczami.
I był też warsztacik, do którego ludzie chodzili naprawiać parasole. Ze spódnicą szłam do warsztatu plisowania spódnic. Chodziłam do pana, który napełniał długopisy. Do zakładu repasacji pończoch. Tych wszystkich czynności już się dzisiaj nie robi. Nie ma tamtych rzemieślników i tamtych drewnianych sklepików stłoczonych ciągiem jeden przy drugim - wymienia Bożena Szroeder.
Wciąż żałuje, że pewnego dnia rodzinie zamarzyło się centralne ogrzewanie, ciepła woda z kranu w blokowym segmencie i meble z płyty na wysoki połysk.
- Sprzedali gdańskie meble i nasz zielony domek. A w nim leżące na strychu piękne księgi - "Pana Tadeusza" jedno z pierwszych wydań, wielkie niemieckie albumy anatomiczne, encyklopedie.
A z opowiadań mamy jawi się Bożenie Szroeder inny świat w domu dziadków, gdzie dzieci i pracy było dużo, ale wieczorami dziadek siadał w ogrodzie i czytał im "Pana Tadeusza", a one uczyły się fragmentów na pamięć.
Spotkanie w Czarnej Dąbrówce
Skończyła pedagogikę w Słupsku, bo chciała pomagać w organizacji rodzinnych domów dziecka.
- Kto wie, czy nie byłam pierwsza z takim pomysłem. Poszłam nawet do rektora, a on tylko powiedział "jaki ładny pomysł" i na tym się skończyło.
Na studiach poznała Wojciecha Szroedera i postanowili razem iść przez życie. Razem dostali propozycję objęcia gminnego domu kultury w wiosce Czarna Dąbrówka. Razem tam pojechali.
- To było o tyle ciężkie i obciążające, że przejęliśmy ten dom po największej postaci słupskiej kultury wiejskiej. Na każdym kroku słyszeliśmy więc o balach klubu seniora, o festynach i akademiach. A to nie był mój świat.
A jaki był ten świat Szroederów?
- Zorganizowaliśmy w Dąbrówce spotkania z teatrem alternatywnym. Przyjeżdżali na nie ludzie z całego świata. Spotykaliśmy się z przyjaciółmi Jerzego Grotowskiego. Oglądaliśmy filmy z przedstawień Teatru Ósmego Dnia i Teatru Gardzienice. Odwiedzali nas muzykolodzy, ekolodzy, etnografowie - opowiada.
Wtedy odwiedził ich Krzysztof Czyżewski, który przyjechał z monodramem "Garść wierzbowych gruszek".
- To była opowieść o miasteczku, w którym słyszy się głosy Żydów, Cyganów, Ukraińców, Achmatową i Jesienina - wspomina Bożena.
Wystawili sztukę w domu Szroederów. Wtedy nie po raz pierwszy Bożena przekonała się, że w miejscu, w którym żyją, są mniejszością; odrębną grupą, która inaczej się porozumiewa, inaczej przeżywa.
- Ludzi miejscowych takie rzeczy nie interesowały. Wiedziałam to i nie płakałam. Każdy ma swój świat.
Świat Szroederów i Czyżewskich okazał się jednaki. Razem wpadli na pomysł i zrealizowali projekt "Wioska Spotkania".
- Przyjeżdżali ludzie na warsztaty kulturowe, a wieczorem graliśmy i śpiewaliśmy pieśni żydowskie, polskie nad rzeką, na drzewie, wszędzie. To było szaleństwo i zachłystywanie się sobą. A przy okazji, jak mówi Bożena, robili też "piękną rzecz z ludźmi młodymi". Odwiedzali Łemków, Bojków, którzy zasiedlili gminę w 1947 r.
- Ci ludzie po raz pierwszy mogli porozmawiać w swoim języku, po raz pierwszy ktoś zainteresował się ich losami, posłuchał ich pieśni.
Papuciarnia w jesziwie
- Szukaliśmy miejsca, gdzie razem z Czyżewskimi moglibyśmy robić różne rzeczy z pogranicza kultur. Byliśmy na Kaszubach, na Łemkowszczyźnie i wszędzie nam czegoś brakowało. I wtedy dowiedzieliśmy się, że w Sejnach stoi pusta biała synagoga. A jak przyjechaliśmy na miejsce, to od razu dotknęliśmy atmosfery niezwykłej. Bo i Polacy, i Litwini, i staroobrzędowcy. Po Żydach została synagoga, jesziwa, poczta, fragmenty cmentarza, są też stare domy. A po Niemcach kościół protestancki. A wokół jeszcze więcej tej kulturowej mieszanki. W Augustowie - Cyganie, w Suwałkach - grekokatolicy, w Białymstoku - Białorusini, a w Baniach Mazurskich - Ukraińcy. To jest środek świata, choć wszyscy mówią, że to jego koniec. Tu są mniejszości, ale w większości - śmieje się, wspominając Czesława Miłosza, który w pobliskiej Krasnogrudzie tworzył swoje przedwojenne wiersze.
Dzisiaj modrzewiowy domek dogorywa schowany wśród zdziczałego parku, zarastających podjazd pokrzyw.
- Jako fundacja dostaliśmy krasnogrudzki dworek jako dar od Czesława i Andrzeja Miłoszów. To bardzo piękny, ale i symboliczny gest, bowiem cała machina, która musiałaby być uruchomiona, aby Krasnogruda rzeczywiście służyła fundacji, jest dzisiaj nie do przeskoczenia - Bożena Szroeder wyjaśnia, że dworek należy do nadleśnictwa.
Jeżeli miałoby ono przekazać budynek fundacji, to trzeba znaleźć mieszkania dla mieszkających tam rodzin. Dla jednej udało się znaleźć lokum. Nadleśnictwo zmienia wyceny dworu. Walka trwa dobre sześć lat.
Do Sejn wjechali w 1990 r. z fantazją, dwoma cygańskimi wozami, którymi wcześniej podróżowali po kaszubskich wioskach, pokazując spektakle. Wozy przyjechały dwiema wielkimi ciężarówkami. Ludzie byli niezadowoleni, że będą mieli takich dziwnych sąsiadów.
Mieszkanie dostali od miasta, jedno 40-metrowe. Do tego papuciarnię, czyli fabrykę kapci w dawnej jesziwie.
- To był niedobry moment. Zakład zlikwidowano, ludzie poszli na bezrobocie, a nas mieli za Żydów, co wszędzie się wślizną. Klimat stał się niesprzyjający.
Pieniądze na remont jesziwy przyznał wojewoda suwalski Franciszek Wasik. Mieli w budynku robić teatr i trochę grali, a już kiełkował pomysł fundacji "Pogranicze".
- Alternatywa była taka: albo robimy spektakl i jeździmy po świecie, albo poznajemy ten świat i coś dla niego robimy.
I zostali, i robią do dzisiaj.
Zaczęli od programu "Spotkanie innego, czyli o cnocie tolerancji".
- Śpiewacy poprzez pieśni opowiadali historie swoich kultur, miejsca, narodu. W jednym kręgu spotkali się Cyganie, Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Litwini. Rozmawiali pieśniami. To było przeżycie, które mocno pamiętam do dzisiaj.
Do ludzi w Sejnach można dotrzeć kilkoma ścieżkami. Słuchając ich opowieści, pieśni, pobudzając wspomnienia. Małgorzata Czyżewska i Wojciech Szroeder pracują z młodzieżą licealną w "klasie dziedzictwa kulturowego". Zabierają młodych do Wilna na spotkania z tamtejszymi Polakami, Żydami, Białorusinami.
Pieniądze gromadzą, pisząc prace na konkursy organizowane przez różne fundacje. Dostali już wsparcie od Sorosa, Polskiej Fundacji Kultury, Polskiej Fundacji Dzieci i Młodzieży i z funduszu pomocowego Unii Europejskiej Phare.
- Za pieniądze z Unii zorganizowaliśmy "Szkołę pogranicza", czyli szkolenia dla ludzi mieszkających na pograniczach w Europie Środkowowschodniej. U nas uczą się, jak w takich miejscach pracować, jak zdobywać pieniądze na działalność, jak wejść w świat mniejszości, nie naruszając go i nie niszcząc - wyjaśnia Bożena Szroeder.
Za największe przeżycie w czasie lat spędzonych w Sejnach Bożena Szroeder uważa przygotowanie wystawy "Sejny w starej pocztówce i fotografii lata 1910-1960".
- Zobaczyłam, że sama dla siebie stworzyłam świat starych Sejn. A co najważniejsze, przychodzili do mnie starzy ludzie, przynosili cenne fotografie, listy, opowiadali historie. Z 40 eksponatów ekspozycja rozrosła nam się do ośmiuset.
I choć Sejny poznała lepiej niż większość mieszkańców, choć wokół ziemia piękna, inna, Bożena Szroeder nie wie, czy będzie tutaj mieszkać za dwadzieścia lat. Głęboko ukryte w sercu jest miejsce z dzieciństwa: Lębork z tycimi sklepikami, w których starzy rzemieślnicy naprawiali porcelanowe lalki i parasole.
Iwona Trusewicz
Reportaż wyróżniony w konkursie prasowym dzienników Grupy Orkla Press Polska w kategorii "Życie w mniejszości" (red.)
"Rzeczpospolita" 3-4.06.2000