10-14 marca 1998
W Poznaniu odbywał się II Międzynarodowy Kongres "Kultura czasu przełomu", którego temat brzmiał "Tożsamość kulturowa Środkowowschodniej Europy". Podczas kongresu referat Kompleks Atlantydy, czyli Europa Środkowa po końcu świata wygłosił Krzysztof Czyżewski.
Kongres był organizowany przez poznańskie środowiska twórcze z pomocą Stowarzyszenia Historyków Sztuki w Polsce i Fundacji "Pogranicze" w Sejnach.
Artykuły prasowe:
Rozmowy o tożsamości, "Gazeta Wyborcza" 10.03.1998
Andrzej Niziołek, Krzysztof Piech, Zadajemy sobie pytania. Rozmowa z Janoszem Brendelem, głównym organizatorem II Międzynarodowego Kongresu "Kultura czasu przełomu", "Gazeta Wyborcza" (Wielkopolska) 11.03.1998
Intelektualiści łaczą się i dzielą, "Rzeczpospolita" 12.03.1998
Kompleks Atlantydy, czyli Europa Środkowa po końcu świata
1.
Rozpocznijmy tę opowieść nieco niefrasobliwie od krótkiego świadectwa pewnego podróżnika, który przez wiele lat niestrudzenie przemierzał środkowoeuropejskie krainy w poszukiwaniu śladów starej cywilizacji, co do której trwał spór, czy istniała rzeczywiście, czy może była jedynie mitem, jak starożytna Atlantyda.
Jego paszport pełen jest najrozmaitszych stempli granicznych, wiz i stempelków AB okupionych często niemałą ceną. Bywało, że utrudniano mu otrzymanie wizy sprawdziwszy uprzednio, z kim się zadaje. Pewnej ambasadzie naraził się, preferując kontakty z mniejszością narodową i "sektami" (chodziło o grekokatolików), a gdy zaprzeczał, argumentując, że nie tylko, dowiedział się, że to jeszcze gorzej, bo osoby, które wymienia, nie są prawdziwymi przedstawicielami narodu. Podróżując samochodem, zazdrościł czasami tym z Zachodniej Europy, witanym z respektem i przepuszczanym poza kolejnością.
Zdarzało się, że przylepiona na przedniej szybie kartka z pośpiesznie wypisanym, angielsko brzmiącym, magicznym słowem PRESS wystarczała, by ominąć gigantyczną kolejkę. Natomiast nic nie można było poradzić, gdy trafiało się na granicę akurat w momencie obchodów święta narodowego — trzeba było czekać, aż na specjalnie ustawionej estradzie odbędzie się uroczystość z udziałem serdecznie witanej delegacji sąsiedniej straży granicznej, z którą od tylu już lat skutecznie udaje się uniemożliwić wprowadzenie wspólnej odprawy granicznej, co jak wiadomo leży w dobrze rozumianym wspólnym interesie obu stron.
Czasami wjechawszy do upragnionej sąsiedzkiej krainy wpadał momentalnie w przemyślnie zastawioną zasadzkę - we wraku starego samochodu stojącego na skraju lasu ukryty był policjant z radarem, a w najbliższym miasteczku patrol policyjny wręczał kierowcom mandaty, prawie każdemu, bo któż by jechał w środku lasu 40 km/godz — swoisty rodzaj przysłowiowego słowiańskiego gościńca na wejście. Bywało, że nic sobie nie robiono z wiz i dokumentów, które uzyskał w ambasadzie, i kiedyś na granicy wypchnięto go z autobusu, popychając kolbą karabinu. Dopiero znajomość pewnej starej piosenki ludowej tego narodu uzupełniona zapewnieniem, że — pomimo embarga — pragnie zapraszać twórców tej wielkiej kultury do Europy, przekonała strażników, że może przekroczyć granicę. Ale razem z nim nie powróciła do autobusu zrozpaczona kobieta z trójką dzieci jadąca do męża — była innej krwi, a tego niczym już nie dało się obłaskawić. Innym razem nieważna na granicy okazała się jego "zielona karta", wykupiona na wszystkie kraje europejskie. "Ten kraj nie należy do Europy" — usłyszał, sięgając po marki, by uiścić stosowną opłatę. Zdarzyło się także na pewnej granicy, że musiał zapłacić dziesięć marek za dezynfekcję — dostrzegając jego zaskoczenie uświadomiono mu, że ta zardzewiała rurka nieopodal wystająca z ziemi niepostrzeżenie psiknąwszy, gdy tam przejeżdżał, zdezynfekowała jego samochód. Zaznaczmy jeszcze, że cały czas mówimy oczywiście o markach niemieckich i powtórzmy dla uspokojenia, że Mitteleuropa Friedricha Naumanna zawsze była tylko nigdy niezrealizowaną utopią.
W nieskończoność można by przytaczać pełne upokorzeń, a czasem wspaniałomyślności, tragikomiczne sytuacje, które spotykały go na granicach byłego "obozu przyjaźni", zaświadczając, że raczej im kto z dalszej krainy przybywał, a zwłaszcza spoza wspomnianego "obozu", tym lepiej był traktowany.
2.
Pozostawmy jednak już ten wątek anegdotyczny, którym wszakże daliśmy się uwieść na początku dla jego środkowoeuropejskiego smaku,
i przypatrzmy się przez moment obrazowi świata, który wyłonił się przed podróżnym. Nie ważne już teraz, jak docierał do tych miejsc, choć z trudem przychodzi nam oprzeć się pokusie napomknienia o tym, jak na wieść, z jakiej krainy przybywa otwierały się przed nim domy i serca mieszkańców odległych często od siebie regionów Europy Środkowej, mówiących różnymi językami, lecz zachowujących jakąś starowieczną pamięć wspólnoty i pobratymstwa, czego zupełnie nie są świadomi jego rodacy żyjący w kraju; jak w pewnej wiosce w górach odległej o z górą tysiąc kilometrów od kraju, niespodziewanie usłyszał rodzimy język zachowany w szlachetnie czystej postaci; jak do pewnego miasta docierał bombowcem, bo innej możliwości nie było, albo transporterem opancerzonym pod opieką czarnoskórych żołnierzy wojsk międzynarodowych; jakich argumentów używał, by tych, którzy od lat milczą o tym, co widzieli, przekonać do mówienia, by znalazły się klucze i przewodnicy do miejsc ukrytych i zapomnianych; jak uwalniał się od opieki przewodników, by dotrzeć tam, gdzie oni nie chcieli, albo zadać pytanie, którego się bali.
Otóż ów podróżny końca drugiego tysiąclecia po Chrystusie ujrzał świat po końcu świata. Widział zdziczałe sady i parki tak zapuszczone, że można w nich było się bawić w Robin Hooda, niczym w lasach Sherwood. Widział zrujnowane budowle, których przeznaczenia trudno było dociec, bo któż przy zdrowych zmysłach na przykład domyśli się, że w tym pustkowiu w górach, nawiedzanym jedynie przez pasterzy, ktoś kiedyś pobudował obserwatorium astronomiczne. Widział wspaniały most wzniesiony bynajmniej nie jako ogniwo jakiejś międzynarodowej magistrali kolejowej, lecz jako lokalne połączenie kilku niewielkich miasteczek, które od dawna zresztą już nie funkcjonowało. Widział też inny most wysadzony w powietrze, może nie dlatego nawet, by rozdzielić ostatecznie narody zamieszkujące oba brzegi rzeki, ale dlatego, że jego nieznośne piękno — dzieło obcoplemiennego geniusza — zbyt było wyniosłe, podczas gdy wszystko dookoła korzyło się przed siłą zbrojnych. Widział inne mosty, trakty, drogi, nasypy kolejowe prowadzące donikąd, urywające się nagle na świeżo przeprowadzonej granicy, bądź też gdzieś w zarośniętej głuszy. Widział cmentarze ze zbezczeszczonymi grobami i kamieniami nagrobnymi rozwichrzonymi na wszystkie strony świata, z napisami w niezrozumiałych językach, choć daty śmierci na nich nie były odległe; cmentarze-pastwiska dla kóz i bydła, i w ten sposób szczęśliwie ocalone przed spychaczem. Znajdował kamienie nagrobne lub ich szczątki w najrozmaitszych miejscach, bowiem używano ich do wykładania własnych podwórek, do kładzenia fundamentów pod oborę, do robienia schodów, chodników, bruku... Zachodził do świątyń rozmaitych religii, które przerobiono na ring bokserski, magazyn nawozów sztucznych, muzeum ateizmu, karczmę, kino, garaż straży pożarnej... Widział cokoły, z których ścięto krzyże, albo krzyże, od których odrąbano dodatkowe ramiona, albo koła, z których "wykastrowano" — jak mu powiedział pewien ocalały Atlantyda — gwiazdę Dawida. Widział klasztory, w których trzymano bydło i parkowano traktory, a świętych ksiąg używano jako wsporników do belek podtrzymujących próchniejące stropy. Zachodził na pewien uniwersytet cieszący się ongiś sławą, a dziś cuchnący uryną, w którym kunsztowna architektura, misterne mozaiki i freski kontrastują z topornymi meblami, brudem i niskim poziomem nauczania; uczęszczał tu zaledwie kilka dziesięcioleci wcześniej poeta, uznany za jednego z największych w tym stuleciu, ale nie wie o nim nic — poza wąskim gronem wtajemniczonych — kilkunastotysięczna rzesza tamtejszych studentów. Na innym uniwersytecie był świadkiem zaciekłej walki o jego narodowy charakter, zaspokajający partykularne potrzeby jednej lub drugiej grupy narodowościowej, bowiem znaczenia słowa universitas— podobnie jak i wielu innych słów z dawnej epoki — powszechnie już nie rozumiano. Widział dworki i pałace przerobione na kołchozy, albo zupełnie opuszczone i zdewastowane. Widział wysypisko śmieci na ruinach teatru antycznego. Widział stare kamienice zasiedlone przez przybyszy z bliższych i dalszych prowincji, w których wszystko to, co było nadmiarem piękna, nieco rozrzutne w zaspakajaniu ambicji wyrobionego smaku, ale zawsze subtelnymi nićmi powiązane z użytecznością wobec dnia codziennego i świąt, zostało uznane za zbędne, i godne pogardy. Szczytem aspiracji stało się więc mieszkanie w betonowych blokach z centralnym ogrzewaniem, windą i zsypem na śmieci, pozostawiając stare części miasta, owe kamienice z obcą i tajemniczą duszą, biedocie, marginesowi społecznemu i resztkom starej inteligencji. Widział też miasta, których dusze niszczono od samego środka, burząc stare dzielnice, by zbudować place defilad i skwery z popiersiami wodzów. W pewnym stołecznym mieście, szczycącym się ongiś misterną i wyszukaną estetyką architektoniczną, stanął oniemiały przy wielkich rozmiarów alei ciągnącej się aż po horyzont, prostej jak z bicza strzelił, wyciosanej w nieistniejącym już gąszczu dawnych willi, zaułków i zakamarków, który znał ze starych pocztówek. Wzdłuż alei ciągnęły się wysokie betonowe bloki, na zapleczu których odnalazł jakimś cudem zachowaną świątynię, sprawiającą wrażenie zupełnie maleńkiej, niewiele przerastającej sąsiadujący z nią kontener na śmieci. Zwieńczeniem tej alei u samego horyzontu było coś, co z daleka wydawało się być gigantyczną atrapą jakiegoś surrealistycznego widowiska teatralnego. Niby białe, z bliska okazywało się brudno-żółte. W miarę zbliżania się czuł rosnącą grozę, ale dopiero gdy stanął na rogu tej budowli i zobaczył jej drugi, równie gigantyczny bok, zrozumiał, że to nie atrapa lecz pałac, który wzniesiono wodzowi narodu. Widział betonowe domy bez kanalizacji, bez szyb w oknach i bez drzwi, wzniesione dla nieprzystosowanych do osiadłego trybu życia nomadów, albo betonowe osiedla także bez kanalizacji i bez żadnej infrastruktury, ale za to z antenami telewizyjnymi, przeznaczone dla podniesienia na wyższy stopień cywilizacyjny ludności wiejskiej, żyjącej w domach z drzewa i pielęgnującej swoje odwieczne tradycje. Widział domy i całe wioski, wille i całe dzielnice miast opuszczane przez zbiegów, uchodźców, przesiedleńców, emigrantów, co było i tak drobnym zaledwie fragmentem wielkiej wędrówki ludów, jaka przetoczyła się przez te ziemie w tym stuleciu.
3.
Podczas tej podróży, w miarę upływu czasu i przemierzania coraz to nowych przestrzeni, powracały do niego rytmicznie wypowiadane słowa pewnej piosenki zapisanej przez poetę: "innego końca świata nie będzie... innego końca świata nie będzie...". Zobaczył świat po końcu świata. Świat istniał, życie toczyło się mniej lub bardziej normalnie. A końca świata prawie że niedostrzeżono. Młodzieniec skaczący z wysokości do basenu nie jest świadomy, że kiedyś na to podwyższenie wspinał się kapłan, by odczytać zwoje świętej księgi. Lobotomia, czyli zatarcie pamięci. Dotyczy nie jego osobiście, ale świata w którym wyrasta. Choroba czy lekarstwo? Zachowały się oczywiście liczne świadectwa, ale pisane zazwyczaj w innych krajach i na odległych kontynentach. A poza tym często ze sobą sprzeczne, hołdujące mitom... Więc może to w ogóle był tylko mit? Opisano koniec pewnych małych ojczyzn, dzielnic miast, rodów czy grup narodowych, ale nie koniec całej cywilizacji. A jeśli nawet, na zasadzie choćby metonimii, taki opis dałoby się gdzieś wyczytać, to żadne z naszych społeczeństw współczesnej Europy Środkowowschodniej nie przyjmuje tego do wiadomości. Znaczyłoby to bowiem, że "my" to nowi barbarzyńcy, a takiego wizerunku samych siebie nie jesteśmy skłonni przyjąć. A jednak wyrzucając na strych czy śmietnik stare przedmioty — okruchy tamtego świata, pozwalając, by niszczały dawne świątynie i uczelnie, poniewierając starcami ocalałymi z pożogi, zacierając pamięć, przyłożyliśmy rękę do ostatniego aktu zagłady całej cywilizacji. Uciekamy jednak od zgłębiania tego faktu. Wolimy raczej mówić z pewną dozą ironii o micie krainy, która nigdy w rzeczywistości nie istniała. To jest nasz kompleks Atlantydy. Płacimy za to cenę bardzo wysoką, a ten pewniacki uśmieszek ironii jest na krótką chwilę, dla towarzystwa tylko. Bowiem w ten sposób nie ukryjemy faktu, że mamy kłopot z własną tożsamością, że doskwiera nam poczucie tymczasowości i niepewności. Kiedyś podróżny przebywając w kraju, który co dopiero uzyskał niepodległość, usłyszał: "ale skoro już nie jesteśmy teraz razem z nimi, to z kim?". Ta podszyta lękiem rozterka bardzo jest dla nas charakterystyczna i znajduje potwierdzenie w przemożnej chęci przyłączenia się do kogoś silniejszego, do wyrwania się z tej krainy, której — jak powiedział pewien europejski dygnitarz — "horyzont jest szczególnie niejasny". Skoro jako całości krainy tej — tak jak Atlantydy — nie ma i może nigdy nie było, to gdzieś w podświadomości czyha na nas owo złowieszcze, z dramatu surrealistycznego zaczerpnięte określenie, "tu, czyli nigdzie".
Istnieje głęboki sens w tym, aby zgłębić fakt zagłady starej cywilizacji jako całości. Świadomość końca świata, który dokonał się niemalże na naszych oczach, bądź też tuż przed naszymi narodzinami, którego poświatę jeszcze ciągle można dostrzec, to początek drogi ku naszej środkowoeuropejskiej tożsamości. I nie powinniśmy się bać miana nowych barbarzyńców. W dużej mierze odpowiada ono prawdzie, niezależnie od tego, czy ci, którzy żyli przed nami, mówili tym samym czy też zupełnie innym językiem. Wraz z barbarzyńcami przychodzi nie tylko zniszczenie, ale także potencjał nowego życia.
Podróżny przemierzający środkowoeuropejskie krainy przez całe lata zanurzony był w smudze zmierzchu i to właśnie doświadczenie końca i powstałej po tym pustki pozwoliło mu odczuć wspólnotę tej przestrzeni cywilizacyjnej jako całości. Być może nigdy nie zaistniała ona wcześniej jako rzeczywistość spełniona. Dopiero koniec tego świata i pozostałe po nim puste miejsce ujawniło istnienie tutaj całego duchowego kontynentu.
Stąd smutek jak po stracie czegoś, czego nie zdążyliśmy jeszcze mieć.
4.
Gdzieś na odległych peryferiach podróżny rozpoczął nowy etap swego życia, adaptując do działalności kulturalnej szkołę i świątynię ocalałe z zagłady starej cywilizacji. Któregoś razu przyjechał w tamte strony stary poeta zza oceanu. Spotkali się: rozpoczynający od nowa życie barbarzyńca i powracający do swej najbliższej ojczyzny, którą zapamiętał sprzed końca świata, Atlantyda. Stary ciekaw był nowego życia, które rodziło się dookoła, strzegł się przed nałożeniem dawnej kliszy na świat, w którym się znalazł, inny przecież; nie epatował i nie obciążał żalem za tym, co utracone; chciał pomagać i sprzyjał nowemu. Młody, któremu ta postawa starego poety dodawała sił i wiary, towarzyszył mu w podróżach do miejsc, gdzie się urodził, wzrastał, studiował i dojrzewał. Potrzebował jego obecności, słów i książek, by odczytać miejsce, w którym przyszło mu żyć, by odczytać siebie. Zrozumiał, że koniec świata, który zdarzył się tak niepostrzeżenie, zapieczętował miejsce, w którym żyje. Był przybyszem osiadłym u wrót starego miasta, który nie mógł wejść do środka bez odszukania i zrozumienia ukrytego kodu. Czyżby cała Europa Środkowa była taką zapięczętowaną krainą? Żyjemy tutaj w granicach państw narodowych, pozostając na peryferiach duchowego kontynentu, bowiem kod na wejście do Europy Środka jest kodem cywilizacyjnym. Nasza tożsamość nie może być tworzona ex nihilo, w narodowym jednogłosie i niejako obok tego, co istniało tutaj dawniej. Tożsamość bowiem rodzi się z pełnego zanurzenia w miejscu nam przeznaczonym jako całości, a więc odpieczętowanym, dostępnym do samego środka.