"Małe centrum świata" po litewsku
Książka Krzysztofa Czyżewskiego "Małe centrum świata" po litewsku. Przekład: Vytautas Dekšnys Posłowie: Egidijus Aleksandravičius. Wydawnictwo Verus, Wilno 2020
Posłowie, tłumaczenie Joanna Tabor
Na wschód od jeziora Hołny do granicy państwa, która w 2020 roku skończyła 100 lat, jest tylko kilka kroków. Kompas tu niepotrzebny, bo Litwa, na którą niegdyś tęsknie spoglądał młody poeta Czesław Miłosz, dziś wita tu przybysza objęciami posępnego boru. Przed drugą wojną światową strażnicy linii demarkacyjnej pomiędzy Polską i Litwą w miejscu lasu widzieli liczne porozrzucane wioski i siedliska, porządnie obrobione pola i sady, bujne łąki poprzecinane dróżkami i ścieżkami, którymi przed pierwszą wojną światową turkotały wozy litewskich chłopów jadących do Sejn na nabożeństwo albo na targ. I – oczywiście – drących koty z Polakami o język mszy świętych, nawet wtedy, kiedy biskupem sejneńskim był zabiegający o pojednanie Antanas Baranauskas (Antoni Baranowski).
W 1940 roku przyszli Sowieci i z miejsca zaczęli, rękami wycieńczonych żołnierzy, którzy dopiero co wrócili z fińskiej niewoli, murować „Kły Mołotowa”, w pewnym oddaleniu od granicy. W 1944 roku przyszli jeszcze raz. Nikt już nie stawiał murowanych umocnień, bo pierwsze linie żelaznej kurtyny majaczyły daleko na zachodzie. Pograniczne gospodarstwa po prostu zniknęły, a gospodarze zostali rozrzuceni od Rusi i Szyłokarczmy aż po Syberię. Pozbywszy się ludzi, Sowieci półkilometrowy pas ziemi zamienili w chronioną przez drut kolczasty pustkę, przywołującą na myśl sformułowanie Anne Applebaum: „W Związku Sowieckim doby Stalina sposób życia nie różnił się fundamentalnie w obrębie drutu kolczastego i poza nim, można co najwyżej mówić o różnym stopniu nasilenia pewnych zjawisk”. Teraz, odwrotnie niż w Borku oniksztyńskim[2], na tym pograniczu Litwy nie ma ludzi, za to szumią lasy, jakby drzewa rosły na opuszczonych grobach, a o umocnienia troszczą się już nie rosyjscy strażnicy, lecz dumni myśliwi i służby ochrony przyrody nowej Litwy.
Krasnogruda, Dusznica, Żegary, które w latach 30. XX wieku dały nazwę buntowniczej grupie wileńskich poetów, to wciąż litewskie osady, których mieszkańcy chodzą na grzyby do lasu po drugiej stronie granicy. Ani im są potrzebni przewodnicy, ani ich nikt na przewodników nie najmuje – czasy kontrabandy, kilometrowych kolejek samochodów i celników pobierających myto już się skończyły, a z woli przyrody i Schengen stopniowo w zapomnienie odchodzą też dawne zaszłości. Nawet w Sejnach gromady litewskich kupujących ożywiają uśpioną mowę dawnych sejnian, a pracę w sklepie łatwiej dostaną ci, którzy mówią po litewsku. Wolności i prawa obywateli Unii Europejskiej pozwalają poczuć się lepiej wszystkim.
Jednak duchowy pejzaż pogranicza kryje takie szczeliny, do których pokonania potrzeba przewodnika. To potężny masyw ukrytych głęboko wspomnień, krzywd, traum i nieopowiedzianych historii. Wyłania się po przekroczeniu bramy cmentarza wojennego w Berżnikach i skonfrontowaniu się z bitwą pomników. Ani wiara, ani nawet chrześcijańskie przysięgi nie pomagają w tym miejscu wiecznego spoczynku, w którym pochowane zostały nie tylko ofiary wojny 1920 roku, ale także dawniejsze wspomnienia i późniejsze tragedie. Stulecia dawnej Litwy, czasy Królestwa Polskiego w XIX wieku, ofiary Sowietów i nazistów – przerzucani przez granicę niczym żywe piłki Żydzi i Litwini. Jak pisze brytyjski historyk sztuki Simon Schama w swojej książce Landscape and Memory, u stóp puńskich wzgórz rozpościera się przestrzeń, gdzie pogrzebani są nie tylko Żydzi, pogrzebane są też ich nagrobki.
To porośnięte lasami, falujące tajemniczymi wzgórzami i dolinami pamięci miejsce dzisiaj tchnie spokojem. Stojący od stuleci na zachodnim brzegu jeziora Hołny krasnogrudzki dwór, który w połowie XX wieku należał do ciotki Czesława Miłosza, a potem do Okręgowego Zarządu Lasów Państwowych, dziś stał się małym centrum świata – i rodzinnej Europy. Nie dzięki prawom natury, nie z woli władzy, ale poprzez kilka dekad konsekwentnych działań pełnych poświęcenia ludzi, którzy zdołali połączyć pragnienie życia przepełnionego sensem z realizacją zadań przewodnika podejmującego się cierpliwej animacji idei, wzniosłej misji tworzenia i mediacji w skonfliktowanych społecznościach. Gdy mowa o tym tajemniczym plemieniu czcicieli myśli twórczej i szlachetnego człowieczeństwa, idei i działania, empatii i miłości, pierwszym nazwiskiem, które przychodzi na myśl jest – Krzysztof Czyżewski.
***
„Kim on jest? I jak on to robi, że tyle robi?” – pyta retorycznie profesor Przemysław Czapliński z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w posłowiu do Małego centrum świata, któremu nadał metaforyczny tytuł Pogranicznik. To nieco rosyjsko brzmiące słowo we współczesnej polszczyźnie może oznaczać „człowieka pogranicza”, a znaczenie rosyjskiego „pogranicznika” przejął termin „strażnik graniczny”, bliżej odpowiadający litewskiej policji granicznej.
Sugestia Czaplińskiego przyporządkowuje Czyżewskiego do tego niewielkiego plemienia ludzi kultury i idei, które osiedla się tam, gdzie stykają się i współżyją, albo nie-współ-żyją, przeciwstawne prądy myślowe, kultury o skonfliktowanych albo wciąż dojrzewających tożsamościach, różne społeczności narodowe, grupy społeczne, zjawiska wolności i jej braku. Mówiąc jeszcze inaczej, to miejsca przede wszystkim zlokalizowane jak najdalej od oficjalnych Centrów siły, bogactwa, chwały, gdzie jedne peryferie stykają się z innymi peryferiami. Czasami przypominają one Kastalię, krainę stworzoną przez błądzącego po przestworzach myśli twórczej Hermana Hessego – miejsce przeznaczone do gry szklanych paciorków i realizowania szczytnej misji edukacji, zdolnej ochronić przed ciemnymi instynktami rozszalałego tłumu, rozprzestrzeniającą się niczym wirus elektroniczną tępotą, agresją reality show wobec rzeczywistości i przed nędzniejącym człowieczeństwem.
Pogranicza są przeciwieństwem wschodniego czy rosyjskiego Centrum. W geografii idei i czułej wyobraźni artystycznej przestrzeń pogranicza jest najbardziej oddalonym od Centrum miejscem takiego czy innego kraju. W kulturze zachodniej, szczególnie anglosaskiej, ale dawniej także i naszej, w której pierwiastek arystokratyczny determinował istnienie unikalnych wysp kultury z dala od stolicy, nigdy nie zniknęli wolni, silni, pozbawieni kompleksu niższości, pełni marzeń, twórczy ludzie. Waszyngton, stolica Stanów Zjednoczonych, nigdy nie był żadnym centrum wyższej kultury, a języki, które miały okazję zakosztować pełni życia, powtarzały anegdotę, jak wybrać miejsce, w którym warto zamieszkać: „jak najdalej od Waszyngtonu, a potem tę odległość pomnożyć przez dwa…”.
W Polsce już od dawna w pewnych twórczych kręgach rozbrzmiewa inne – choć zbliżone do przywołanej anegdoty – powiedzenie: „W Warszawie ciekawi ludzie nie mieszkają…”. Powtórzyłem je przyjaciołom ze stolicy Polski. Odpowiedzieli inną standardową już frazą: „Nie jestem tak bogaty, żeby mógł sobie pozwolić na niemieszkanie w Warszawie”. Dowcipne, chociaż mam poważne podejrzenia, że żaden moskwianin by tego nie zrozumiał. Ale nie o nich teraz mowa. Gorzej tylko, że na horyzoncie posowieckiej Litwy cienie „małej moskwy” też mocno przysłaniają słońce. Tak więc dzieła i życie Krzysztofa Czyżewskiego powinny się rozpostrzeć całą paletą znaczeń dla tych litewskich czytelników, którzy nie są w Wilnie, nie są w Centrum, i których tak naprawdę mało interesują atrybuty pozornej wielkości, ekrany i okładki.
Sam autor Małego centrum świata kluczowe prześwity w egzystencji wolnego, tworzącego człowieka w Polsce zauważa w momencie przełomu, gdy załamał się sowiecki system komunistyczny, albo – jak mówią Polacy – kiedy upadła komuna. Patrząc z perspektywy dekady od tego momentu, ogłasza swoją dobrą nowinę: Czas prowincji, którą w 2002 roku publikuje krakowski Znak. Komunistyczne, totalitarne hierarchie padają z hukiem, a upaństwowiony i scentralizowany człowiek otwiera się na inność, odrębność, niezależność.
Mówiąc wprost, uchylają się drzwi dla człowieka niehierarchicznego, który inaczej niż masy wolność wyzwolonych od sowieckiej pańszczyzny rozumie nie tylko jako pozbycie się swoich i obcych tyranów, ale jako odmowę zajęcia miejsca obalonego tyrana i sprawowania władzy nad innymi. W warunkach liberalnej demokracji, panowania wolności i prawa, nie są to rzeczy wymagające jakiejś szczególnej odwagi, jednak trzeba za nie zapłacić cenę psychicznego dyskomfortu, podejrzliwości fanatyków, braku zaufania władz. W każdym razie taka wolność nie daje ci prawa wymagać, żeby inni za nią płacili – ubezpieczenie zdrowotne, honoraria, podatki, granty czy emeryturę.
Po odrzuceniu albo obaleniu obowiązujących w czasach komuny hierarchii znaczeń przyszła kolej na inne, które w postkomunistycznych społeczeństwach nierzadko konserwuje, zmieniwszy kostiumy i retorykę, kulturalna elita, raz mniej, raz bardziej skupiona w swoiste twórcze, artystyczne, a przede wszystkim „akademickie stada”. Dzielą się one zasobami władzy, znaczenia, uznania i pieniędzy, a gdy ich ktoś zawojuje, przenosi energię intryg do własnego kręgu. Co prawda termin ten, stworzony przez badaczy z Zachodu, nie bardzo się przyjął w naszej przestrzeni publicznej, chociaż jak najbardziej do naszej rzeczywistości pasuje. Maski posowieckiego postkolonializmu bardzo mocno przyrosły do naszych twarzy, a lustra odwrócone zostały w stronę wielkiego świata. Ich odrzucenie, publiczne wycofanie się z gry we „władzę i uznanie”, zawsze łączy się z niebezpieczeństwem jeśli nie nienawiści, to przynajmniej lekceważenia.
Może niektórzy powiedzą, że barwy, dźwięki i zapach pogranicza muszą tak mocno przyciągać, że nie trzeba się długo wahać, by zrezygnować z uroków Centrum, przestać grać wedle standardowych reguł budowania kariery i wytycznych przekonanych o swojej ważności sław. Nie ma się co spierać, trzeba samemu spróbować. Jednak, by pogranicza kultury i przełęcze idei stały się małymi centrami świata, potrzeba znacznie więcej. Każde położone na uboczu miejsce, każde miasteczko czy opuszczona leśna przecinka potrzebuje twórczych ludzi, którzy w tej pustce zaczynają lepić z niczego wszystko. Człowiek pogranicza najczęściej w tym miejscu nic nie dostaje, niczego nie dziedziczy. Jednak dokonuje on świadomego wyboru, że to, czego człowiekowi najbardziej brakuje – poczucie sensu i egzystencjalnej treści – musi sobie stworzyć sam.
By narodziło się Małe centrum świata, nie wystarczy znaleźć na mapie opuszczone i zapomniane pogranicze. Bez śmiałka wyposażonego w idee i narzędzia do ich zaszczepienia nic się samo nie stworzy. Potrzeba jeszcze kilku członków tego plemienia szerpów przełęczy idei. Jonas Mekas lubił podkreślać, że centrum świata jest tam, gdzie przy jednym stole mogą usiąść ludzie ufający jeden drugiemu (i innemu), którzy mają sobie coś znaczącego do powiedzenia. Przemiana krasnogrudzkiej Kastalii – Międzynarodowego Centrum Dialogu im. Czesława Miłosza – w to, co Krzysztof Czyżewski nazywa małym centrum świata, musiała czerpać cenne inspiracje z nowojorskiego podziemia kulturowych wiosek, którego niewątpliwym guru był pod koniec życia Jonas Mekas.
Stołu – przy którym zasiąść mogą niezależni, równi sobie i szanujący się nawzajem „świadkowie słowa” – i ludzi wokół niego zgromadzonych ani Mekas, ani przyjaźniący się z nim Czyżewski, nie określają mianem „rycerzy okrągłego stołu”. Ja bym jednak zaryzykował: można przecież tak nazwać ludzi, którzy nie dbają o pieniądze i sławę, są odporni na uroki władzy i dworskie liberie, wierni twórczości i powinnościom szlachetnego człowieczeństwa. W każdym razie, by wybrane po długich wędrówkach pogranicze stało się małym centrum świata, potrzeba więcej ludzi i wielu lat.
Do centrum świata nad jeziorem Hołny i Miłoszowskiego pogranicza wiodła długa droga. Litewskiemu czytelnikowi wydać się może, że długa podróż i szykowanie gniazda dla przyszłego małego centrum świata wymaga kraju większego niż Litwa i życia dłuższego niż średnia wieku utalentowanych poetów. Patrząc bezlitośnie z wyżyn historii, taka myśl jest całkiem uzasadniona. W małym kraju, w którym wszyscy są albo spokrewnieni, albo skłóceni, Centrum zawsze znajduje się bardzo blisko peryferii, a czasem swoją głęboką prowincjonalnością przerasta położone na uboczu twórcze wyspy. Jednak mówimy tu nie o zwykłej geografii, tylko o przestrzeni ducha i idei.
Ludzie żyjący w tej przestrzeni minuty i kilometry liczą inaczej niż zwykli śmiertelnicy. Im więcej się wykona i stworzy, im więcej znaczących działań zmieści w określony odcinek czasu, tym czas jest dłuższy. Czesław Miłosz nawet w swojej przemowie noblowskiej podkreślał, że dobrze jest urodzić się w małym kraju, gdzie wszystko – przede wszystkim przyroda i żyjący blisko niej zwykli, szanujący tradycję ludzie – jest bardzo blisko. Jednak nie da się zaprzeczyć, że trzeba świadomie przeżyć sporo lat, żeby takie rzeczy stały się w końcu jasne. A zatem przebycie długiej drogi konieczne jest także w małym kraju, takim jak nasz.
Krzysztof Czyżewski urodził się w 1958 roku w Centrum Polski – w Warszawie. Studia filologiczne skończył na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Całe swoje życie spędził na styku retoryki, poezji i teatru. Przez jakiś czas wykładał historię kultury i estetyki w poznańskiej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. W 1984 roku poślubił aktorkę śpiewającą Małgorzatę Sporek i od tego czasu – czego sam Czyżewski nigdy nie zapomina podkreślić – wszystkie swoje twórcze projekty w sferze kultury realizuje razem z nią.
W latach 1987–1989 Krzysztof Czyżewski z żoną oraz Bożeną i Wojciechem Szroederami w Czarnej Dąbrówce nad Łupawą na Kaszubach (Bożena Szroeder kierowała tam Gminnym Ośrodkiem Kultury) organizowali imprezę cykliczną Wioska spotkania, międzynarodowe warsztaty kultury alternatywnej. Latem 1989 roku odbyło się trzecie i ostatnie spotkanie – Wydarzenie: Wioska spotkania. Teatr – Pieśń – Poezja, w czasie którego Krzysztof Czyżewski ex promptu wygłosił swoją mowę programową Etos amatora. Amatora, który w swoich twórczych działaniach nie podporządkowuje się zewnętrznemu dyktatowi, istotne jest tylko to, co zaspokaja jego duchowy głód. Do tego potrzebne jest pustkowie, trzeba znaleźć Prowincję, w której będzie można realizować swoje idee. „Amator” i „adept ducha prowincji” stali się w czasach rewolucji znaczącymi figurami, w które mocno uwierzyły te dwie zdeterminowane, by działać dla idei, rodziny.
Dzieci wychowane w dużych polskich miastach w czasie, kiedy upadał mur berliński, a przez kraje bałtyckie przetaczała się rewolucja śpiewająca, zaczynają wierzyć w siłę języka sztuki. Studia literaturoznawcze i teatralne pomogły im uświadomić sobie, że idee i działania artystyczne realizowane w imię wolności i dialogu są drogowskazem o nieocenionej wartości. Natchnieni duchem Solidarności, zaangażowani w walkę „za wolność naszą i waszą”, błądzą po tonących w dymie i huku wojny Bałkanach, szukają inspiracji tam, gdzie ich twórczej aktywności i wrażliwości najbardziej potrzeba. Chcą za pomocą narzędzi sztuki budować albo odbudowywać mosty. I tak docierają do Sejn i pogranicza, które razem z terenem rozciągającym się na wschód od granicy do Druskiennik i głosującą za niewiadomo jaką przyszłością ludnością Wileńszczyzny jawiły się jako bardzo zagadkowe ziemie. W ten sposób od 1990 roku najpierw Sejny i Suwałki, a od 2013 roku przysposobiona do bycia nowym małym centrum świata Krasnogruda stały się domem plemienia szerpów nowej idei.
W 1990 roku zainicjowane zostały działania do dziś wspaniale funkcjonującej Fundacji „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów”, a grupa najbliższych współpracowników skrystalizowała się podczas długich lat wspólnych twórczych wędrówek. W Sejnach i nad Hołnami zgromadzili się najbardziej zaangażowani i pełni pomysłów weterani z założonego przez Krzysztofa Czyżewskiego poznańskiego teatru Arka oraz z Czarnej Dąbrówki. W 1994 roku Czyżewski zostaje redaktorem naczelnym założonego przez siebie pisma „Krasnogruda” i „Almanachu Sejneńskiego”. Jednak, jak przestało na spadkobiercę Jerzego Giedroycia i Czesława Miłosza, redagowanych przez siebie wydawnictw nie zamienia w swoją jedyną trybunę. Regularnie publikuje eseje i komentarze w prasie kulturalnej w Polsce, w Europie Środkowej i Zachodniej.
Jedna po drugiej pojawiają się jego książki – zbiory poezji i esejów. Jeden z nich trafia właśnie do rąk litewskich czytelników. Dokładnie tak samo, jedna po drugiej, pojawiają się nagrody – państwowe i międzynarodowe – za wybitną działalność artystyczną i społeczną. Wydaje się, że umiejętność odparcia pokus Centrum i przekonanie o konieczności posadzenia na pustkowiach pogranicza ogrodu swoich idei intensyfikuje twórczą energię, oświetla egzystencjalne drogowskazy i pozwala stworzyć więcej – i to wysokiej próby – dzieł. To bardzo prosty i bardzo rzadki dar losu.
***
Litewskim intelektualistom, zgodnie z panującym zwyczajem, autora książki powinienem przedstawić przede wszystkim jako poetę, kroczącego ścieżką Czesława Miłosza i jego pełnej wrażliwości obserwacji życia oraz swoistej wiary w człowieka. Częścią poezji jest dla Czyżewskiego fotografia. Swoimi zdjęciami ilustruje on publikowane zbiory wierszy bądź też jego haiku stają się słowną ilustracją fotografii, odbitych na lekkiej jak piórko tkaninie i łopoczących na drzewach krasnogrudzkiego parku. Krzysztof Czyżewski doczekał się uznania jako poeta światowej rangi, wydawał własne wiersze, ale też twórczość innych poetów, tłumaczył poezję z innych języków na język polski. Jeśli jednak pozwolilibyśmy mu się przedstawić tak, jak uzna za stosowne, bardziej podkreślaną sferą jego działalności byłaby nie poezja, tylko praktyka idei, animacja kulturowa i wcielanie w życie na kastalijskiej ziemi rozmaitych wzniosłych planów.
Jednak żadna to twórczość, żadne idee, jeśli nie zamieniasz ich w życie, nie oddajesz ich realizacji wszystkich swoich sił. W obliczu bezsensu przepełniającego współczesny świat tylko szczyty idei i ich przełęcze ratują nas przed rozpaczą i przed nudą. Wierzę, że nawet takie słowa jak „ogromny pożytek z niepożytecznych rzeczy” szerpie przełęczy idei pomagają osiągnąć to, co tłumowi wydaje się czymś wydumanym, nierealną mrzonką, nieosiągalną dalą i głębią.
Tak przedstawiając litewskiemu czytelnikowi autora, boję się jednego: czy nie zdarzy się tak, że najtrudniejszym do pojęcia słowem będzie sama idea. Praktycyzm posowieckiej Litwy i oficjalny patos, które objawiły się w całej okazałości podczas poszukiwań idei w czasie świętowania przez Litwę 100-lecia odzyskania niepodległości, pozwalają podejrzewać, że traumy z przeszłości i odziedziczone po przodkach mroki utrudniają zrozumienie samej natury idei. Nawet powracające do sowieckich zwyczajów uniwersytety nie kształcą już ludzi nie tyle zdolnych do tworzenia idei, ale nawet takich, którzy są w stanie ją zrozumieć. Z wyjątkiem zamkniętych w swoich wirtualnych bańkach kręgów, które nawet nie próbują dotrzeć do szerszego grona odbiorców. I to tyle.
Dla przedstawianego tu autora swoistą kładką pomiędzy skrajem świata idei i powierzchnią codzienności jest eseistyka intelektualna, w której jawi się on niczym przedstawiciel belle epoque, zdecydowany, by przemawiać do publiczności językiem manifestów artystycznych. Obowiązkiem intelektualisty jest, w jego rozumieniu, udowadnianie, że praktykowanie idei jest możliwe, i poprzez własny przykład umacnianie wiary w sens tego niepraktycznego, ale pełnego sensu życia z dala od uroków wielkiego Centrum. Z jednym koniecznym warunkiem, że centrum przeniesione zostanie do wnętrza samej jednostki wyznającej ideę, a ceną, jaką się płaci za to przeniesienie, jest nieustające poczucie obowiązku i odpowiedzialności za wszystko, co dzieje się na świecie.
Pokuszę się tu o przypuszczenie, że autor książki, podobnie jak Czesław Miłosz i Jonas Mekas, działalność dla wspólnego dobra stawia ponad to, co w okresie romantyzmu było atrybutem Wieszcza, Poety, Proroka, danym przez naturę i Boga. Od Adama Mickiewicza, po Bernardasa Brazdžionisa[3] – przynajmniej w literaturze litewskiej – a w niektórych zakamarkach kultury po dziś dzień. Inaczej mówiąc, misyjna rola poezji jako języka bogów zostaje odrzucona, jednak bez trywializowania tegoż języka. Być może podobnie jak jego inny duchowy brat, historyk i główny krytyk Donalda Trumpa, intelelektualista Timothy Snyder, Krzysztof Czyżewski język sztuki i jego adeptów postrzega nie jako przejaw proroctwa i głosu Bożego, ale jako broń przeciwko opartej na algorytmach globalnej polityce, poddającym się pasywnie magii Internetu odbiorcom, przed wciąż rosnącym niebezpieczeństwem totalitarnej kontroli nad życiem człowieka. Dla praktyka idei twórczość artystyczna staje się tym elementem egzystencji, którym swoje i obce sztuczne intelekty nie mogą po prostu zawładnąć.
Timothy Snyder lubi mówić, jak ważne jest, by ze światowych metropolii móc przyjechać do Krasnogrudy – odbudować duchową harmonię, odzyskać siły, nie dać się rozpaczy, w erze Trumpa coraz bardziej dojmującej po obu stronach Atlantyku, posiać takie czy inne ziarno twórczego działania. Letnie warsztaty dla społeczności akademickiej i artystycznej Europy Środkowo-Wschodniej zapraszają, by za jednym stołem usiąść do cierpliwej, głębokiej rozmowy, a ciepły sezon w Kastalii najczęściej kończy się rytualnym już „Misterium Mostów” w pełnym nocnych cieni krasnogrudzkim parku. Szerpa przełęczy idei pojawia się na scenie i wygłasza improwizowaną przemowę, w której przypomina złożone dawno temu przysięgi, dokonuje odnowienia słowa, za każdym razem per se pokazując, jaką siłę ma intelektualna energia, gdy troskę o świat połączy się z poetycką wrażliwością.
Pielgrzymki Tymothy’ego Snydera i innych intelektualistów o światowej sławie z wielkich metropolii do Sejn i Krasnogrudy wskazują na jeszcze jeden ważny aspekt, który charakteryzuje małe centrum świata. Tu wszystko, co ogólnoludzkie i co pozwala mglistą teraźniejszość rozkładać na czynniki pierwsze, co dodaje siły nielicznym grupkom myślących ludzi, zdeterminowanych, by przeciwstawić się atakowi algorytmów na istotę egzystencji, oczyszczone zostaje z atrybutów władzy, bogactwa, nie mających znaczenia bibelotów, błyskotek próżności i bezsensownych rytuałów.
***
Jeszcze kilka kwestii musi zostać wyjaśnionych, jeśli chcemy w przekonujący sposób odpowiedzieć na pytanie: „kim on jest?”. Wspomniałem, że dla szerpy przełęczy idei najważniejsza jest zdolność do oparcia się pokusie wyeksponowania uczestniczących w karnawale przedstawicieli oficjalnych hierarchii, sławnych i możnych. Poza tym, pojawia się jeszcze zdradliwsza pokusa: wyeksponować samego siebie. Codzienna postawa Krzysztofa Czyżewskiego i jego współplemieńców świadczy o ogromnym szacunku dla człowieka z nie-centrum. Kiedy w sejneńskiej Białej Synagodze orkiestra klezmerska w jednej szalonej muzycznej improwizacji łączy światowej sławy jazzmanów i dzieci okolicznych rolników, które w miasteczku nie mają nawet szkoły muzycznej, widzisz głęboki dydaktyczny zamysł, skierowany przeciwko tendencji do poszukiwania odpowiednich postaci mogących stanowić obiekt masowego uwielbienia. W takim otoczeniu możesz naciągnąć na uszy czapkę, ale prawdziwą lub podrabianą aureolę musisz zostawić tam, gdzie nikt jej nie zobaczy.
I nobliści, i nikomu nieznani czciciele idei i poezji tu bardziej niż gdzie indziej czują się równi – ważne jest tylko to, jak żywe jest ich słowo, jak lotna ich myśli, jak wielka jest moc ich twórczej energii. Dlatego sejneńsko-krasnogrudzka Kastalia przede wszystkim jest prowincją oświecenia, w której znajdzie się miejsce i dla wzniosłych idei, i dla zwyczajnej, pozbawionej kompleksów wiary w możliwość duchowego rozwoju człowieka. Rzekłbym, że to oaza na globalnej pustyni, w której wciąż aktualna jest dawna, może nawet klasyczna wizja Nauczyciela. Jedność nauczania i uczenia się, świadoma rezygnacja z władzy dyktowania i nakazywania innym, szacunek dla różnic i różniących się składają się na to, że nawet dziecko nieobdarowane żadnym ziemskim ni niebiańskim bogactwem może wyrosnąć na zdolnego do wyznaczania artystycznych celów twórcę. W Kastalii drwiny i rankingi są nie do przyjęcia.
Z eseistyki Krzysztofa Czyżewskiego co chwila wyłania się troska o rozwój i ochronę wrażliwego humanizmu. Doświadczenie praktyka idei, spisywane językiem poezji, nie daje mu stracić z pola widzenia podstaw człowieczeństwa, narażonego na wciąż nowe zagrożenia w postaci zalewu cyfrowych obrazków i burz plastikowych uczuć po obu stronach granicy. Jego humanistyczna troska zawiera się w ćwiczeniach z empatii, które stają się głównym zadaniem praktyka idei. Najważniejsze w tym jest, że taka praktyka wymaga dążenia do bezpośredniego kontaktu, bycia blisko i szczerej rozmowy, bez bariery w postaci ekranu. Otwartość i zaufanie wobec nieznajomego stają się tu kluczowe. Gdy zaufanie uwije gniazdo w niewielkim nawet kręgu bliskich sobie myślą i duchem osób, „wirtualności” przestają być niebezpieczne: pozwalają dzielić się swoją twórczością ze światem.
Szerpa przełęczy idei dużo przebywa i tworzy w samotności. Pozostałą część swoich dni i nocy spędza w towarzystwie przyjaciół i pokrewnych mu światopoglądowo ludzi. Ma pełną świadomość, że małe centrum świata to nie tyle, i nie tylko, fizyczny obiekt geograficzny. Jeśli takie duchowe plemię szerpów nie byłoby dobrowolnym zgromadzeniem czy stowarzyszeniem obywatelskim, żadne pogranicze nie mogłoby się stać domem wielkich idei. To, co rodziny Czyżewskich i Szroederów oraz zgromadzeni wokół nich ludzi zdzialali przez trzydzieści lat, we wszystkich językach można określić mianem cudu otwartego społeczeństwa obywatelskiego. Tworząc wszystko z niczego, dając światu to, czego mu brakowało, wyrosło nad Hołnami Centrum istotne w perspektywie globalnej. W 2018 roku Fundacji „Pogranicze” przyznana została Europejska Nagroda Kultury.
Lista indywidualnych nagród, odznak i medali Krzysztofa Czyżewskiego jest znacznie dłuższa, jednak sądzę, że najbardziej cenna jest dla niego ta, która zauważa i docenia pracę całej grupy skupionych wokół „Pogranicza” ludzi. Z drugiej strony ani własna sława, ani sława współtowarzyszy, ani też światowe uznanie wydają się nie mieć dla Czyżewskiego szczególnego znaczenia. Dla szerpy przełęczy idei najważniejsze jest zawsze szerzenie jej światła po drugiej stronie gór, gromadzenie tych, którzy podobnie czują i zdolni są wierzyć w podobne rzeczy. Przekład Małego centrum świata na język litewski i nadzieja, że jego idea może bez przeszkód zarażać nawet w obliczu zbiurokratyzowanej pandemii, powinny być dla niego największą pokusą. I tego mu z całego serca życzę.
wrzesień 2020, Freda
[1] Szerpowie – 150-tysięczny lud żyjący w Himalajach, którego przedstawiciele często są przewodnikami alpinistów podczas wypraw na Mount Everest i inne szczyty. Dlatego określenie „szerpa” zaczęło oznaczać także funkcję, nie tylko narodowość. Podobnie jak słow „szot”, czyli Szkot, w Rzeczpospolitej Obojga Narodów w XVII wieku stało się terminem ogólnym oznaczającym funkcję czy profesję, w tym przypadku drobnego kupca. Wedle niektórych informacji jeden z szerpów wspiął się na szczyt Everestu już 23 razy.
[2] Borek oniksztyński (lit. Anykščių šilelis) – słynny poemat Antanasa Baranauskasa, napisany w latach 1858–1859. Polski przekład, autorstwa Józefa J. Rojka (tłum. filologiczne Józef Wajna), ukazał się w 1987 roku nakładem wydawnictwa Pojezierze (przyp. tłum.).
[3] Bernardas Brazdžionis (1907–2002) – litewski poeta łączony z nurtem neoromantyzmu (przyp. tłum.).