Zygmunt Bauman o Tonym Judcie
Mówił, że widzi rujnującą erozję przekonań, stratę wiary w kulturę czy demokrację. Dlaczego więc utrzymywał, że jest pesymistą na krótką metę, ale na średnią - optymistą?
Tony Judt, "Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach" Przeł. Paweł Lipszyc. Czarne, Wołowiec
Jedna z osób przemawiających na obchodzonym kiedyś jubileuszu Orsona Wellesa tym uzasadniła nazwanie jubilata "wielkim człowiekiem", że żadnego innego człowieka jej nie przypomina. Pod tę definicję "wielkiego człowieka", najtrafniejszą bodaj z wszystkich na jakie natrafiłem, zmarły równo przed rokiem Tony Judt podpada bardziej niż ktokolwiek z ludzi jakich poznać mi się udało.
Sam on zresztą nie miał wątpliwości, że na każdym miejscu (a było ich w jego życiu co niemiara) był nie na miejscu; i bynajmniej za przywarę czy krzywdę tej okoliczności nie uważał. Jak stwierdził na krótko przed śmiercią, na zewnątrz New York University (w jakim przepracował niemal ćwierćwiecze) miał opinię zbzikowanego lewicowca i ogarniętego samonienawiścią Żyda - gdy wewnątrz uniwersytetu uważano go za typowego dla staromodnych, białoskórego i liberalnego elitarystę. I z miejsca dodał: "obie klasyfikacje mi się podobają - jestem na krawędzi obu, i wygodnie mi w tej pozycji".
Niespójność swego oblicza i niepodobieństwo jednoznacznego siebie zakwalifikowania uważał Judt nie tyle za znamię czy tytuł do wielkości, ile za wypadkową igraszek historii (której był, historyk znakomity, wnikliwym badaczem) i meandrów osobistego losu. Historia, jak stwierdził raz w rozmowie z "Guardianem", wznosi i piętrzy jedną stertę niegodziwości za drugą: ale jest też historia siedliskiem niebywałego postępu wiedzy, obyczajów, praw, cywilizacji. Nie potrafiłbym dociec sensu jaki się za tym kryje, przyznawał.
A skoro nie można doszukać się sensu w historii, jak go znaleźć w pojedyńczym życiu? Urodziłem się przypadkowo. Przypadkiem znalazłem się w Londynie. Omal nie wyemigrowałem do Nowej Zelandii. Tyle zdarzeń w moim życiu było kwestią trafu, że żadnego w nim sensu doszukać się nie umiem.
A przecież życie Judta możnaby najlepiej zsumować jako wyprawę do źródeł sensu życia. Tyle, że w swej niezmordowanej wędrówce Judt odwiedził wiele miejsc, ale w żadnym się nie zadomowił. Zaczął od burzliwego, ale nader krótkiego romansu z syjonizmem; nie doszukawszy się w nim sensu, jaki obiecywał w teorii, a nie zasmakowawszy w tym, jaki oferował w praktyce, przeniósł swe nadzieje do marksizmu, by i w nim się szybko rozczarować ("komunizm - jak oświadczył u schyłku życia - był wielce wadliwą odpowiedzią na pewne nader słuszne pytania").
Nie na długo zagrzał miejsca w Cambridge'u ani w Oksfordzie. Osiadł w końcu w Ameryce, w której jedni okrzyczeli go "najżywszym umysłem Nowego Yorku" i otoczyli podziwem w kult się przeradzającym, gdy drudzy uznawali za nieobliczalnego, a może i niepoczytalnego skandalistę, odmawiając mu prawa wstępu do audytoriów, jakimi zawiadywali. Mało się zresztą i jedną, i drugą opinią przejmował. I bezwzględny był wobec każdego, hołdownika czy pogromcy, jeśli mu zagradzał drogę do sensu jaki sam gotów byłby uznać za słuszny, lub upierał się przy sensach jakie sam on, po ich skrzętnym przetestowaniu, zdołał już zdyskwalifikować.
Ale poszukiwania sensu dziejów nie zaprzestawał Judt ani na chwilę. Sprawozdaniami z kolejnych etapów odkrywczej wyprawy były wszystkie jego dzieła - w tym i monumentalne magnum opus, Postwar, opublikowane w 2005 r. niemal tysiącstronnicowe studium zawiłej historii powojennej Europy - nie mające sobie w historiografii równych, choć często zestawiane ze „Stuleciem Ekstremów” Eryka Hobsbawma.
O powojennej Europie niewiele dobrego ma Judt do powiedzenia: jej dzieje wyłaniają się z jego analiz jako cmentarzysko zmarłych przedwcześnie lub żywcem pogrzebanych szans - i wysypisko dla znakomitych rozwiązań porzuconych w połowie trasy na rzecz pomysłów grubo od nich gorszych, jeśli nie wręcz katastrofalnych w skutkach. Ale i czegoś nas te dzieje mogą nauczyć, twierdził - choćby i przestrzec przed wiodącymi na manowce drogami. Powiadał Judt: "jeśliśmy się czegoś od XX stulecia nauczyli, to przynajmniej tego, że im doskonalsza odpowiedź (na gnębiące nas problemy), tym przeraźliwsze jej następstwa". Możemy co najwyżej liczyć na cząstkowe a stopniowe naprawy niezadowalającego stanu rzeczy; i takich też sposobów na jego ulepszenie winniśmy zapewne szukać. Historia, innym słowy, uczy pokory i doradza skromność poczynań. Ale żadną miarą nie odbiera nadziei - jeśli tylko jej porad posłuchamy.
Judt przedstawiał swoje credo nastepująco: "Pytano mnie onegdaj czy postrzegam ześlizg w coś w rodzaju autorytaryzmu czy totalitaryzmu. Nie, nie dostrzegam go. Ale za to widzę coś znacznie bardziej rujnującego, a mianowicie erozję przekonań, stratę wiary w kulturę czy demokrację, pewien sceptycyzm i skłonność do odwrotu, bardzo już po obu stronach Atlantyku zaawansowane... Ale też myślę sobie, że po najbliższym pół-pokoleniu spodziewać się możemy odrodzenia wśród młodych politycznego zapału w formie gniewnego politycznego protestu, samorganizowania się młodych dla przywyciężenia stagnacji ostatniego ćwierćwiecza. A więc pesymizm na krótką metę, optymizm na średnią".
Aby Judta optymizm podżyrować, owej nie najbliższej wprawdzie, ale i nie tak znów odległej przyszłości wypadnie żeglować między Scyllą wskrzeszania przeszłości a Charybdą lekkomyślnego wyrzekania się jej spadku. "Przyjemnie by było, ale i myląco, twierdzić że socjaldemokracja, albo coś w jej rodzaju, reprezentuje nasz obraz idealnej przyszłości. Nie jest socjaldemokracja nawet uosobieniem idealnej przeszłości. Tyle że, wśród dostępnych nam dziś opcji, jest lepsza od wszystkich pozostałych" - mówił Judt ("starannie dobierając słowa", jak zauważył jego rozmówca) w cytowanym już wywiadzie. Porzucić zdobycze socjaldemokratów - New Deal, Great Society, europejskie państwo dobrobytu - "to tyle, co sprzeniewierzyć się dziedzictwu przodków naszych i pokoleń które po nas nastąpią". "Byliśmy świadkami uwiądu osiemdziesięcioletnich inwestycji w usługi publiczne. Ciskamy na śmietnik wysiłki, ideały i ambicje przeszłości. Odrzucając złą odpowiedź, zapominamy o słusznych pytaniach. A ja chcę te słuszne pytania włączyć napowrót do porządku obrad".
Osobiście podejrzewam, że Tony Judt w końcu sens w życiu swoim odnalazł. W jednostkowym zyciu - przynajmniej w życiu jednostki znanej nam pod nazwiskiem Tony Judta; a gdyby inne jednostki zechciały podobnym sensem własne jednostkowe życie przepoić, to może i w ludzkiej (wspólnej nam przecież) historii. Zwierzył się Judt, że jedyna w jego życiu "poważna rozmowa filozoficzna" (za jaką uznał rozmowę ze swym przyjacielem Thomasem Nagelem w Nowym Yorku) dotyczyła odpowiedzialności żywych za to, co się po ich śmierci zdarzy: "innymi słowy, nie życia po śmierci, ale życia po swojej śmierci - a zatem odpowiedzialności jaką człowiek ponosi za kształt świata pozostałego po jego odejściu; odpowiedzialności w sensie jego poczynań i stawianych sobie celów tu i teraz, za własnego życia".
Poczem wyjaśnił, o co w tej rozmowie szło:"Są to nader poważne odpowiedzialności. Tak, to prawda, umieramy - martwi będziemy po śmierci; a przynajmniej ja o swym życiu pośmiertnym nie mam pojęcia, ani też nie znam przekonujących dowodów czy argumentów na jego rzecz. Ale żyć będziemy nadal w innych ludziach - na sposób za jaki my ponosimy odpowiedzialność. Pamięć jaką po sobie w innych pozostawiamy, ślady jakie odciskamy na kształtach idei przez nas żywionych, i powody jakie owi inni mieć będą mogli dla w nich się zaangażowania, to odpowiedzialność jaka ciąży na nas tu i teraz za świat za którego dalsze losy już być odpowiedzialnymi nie będziemy mogli. Z tej to przyczyny wypada poczynać sobie tu i teraz tak, jakbyśmy mieli trwać przy życiu i potem, jakgdybyśmy mieli być tam obecni dla ponoszenia odpowiedzialności za nasze słowa i czyny. Dlatego to wypada żyć dla przyszłości, choćby i nie naszą miała być ona przyszłością."
Trudno tu powstrzymać się przed zauważeniem, że nie doszedłby pewnie Judt to tych wniosków, gdyby nie to, że na tym właśnie, by się od nieuniknionej za przyszłość współodpowiedzialności nie wymigiwać, a czynić co się da, by jej sprostać, jego dobiegające końca życie się zasadzało.
Oddawana teraz w ręce czytelnika polskiego książka Judta jest jego testamentem; a więc, jak to z istoty testamentu wynika, także i spadkiem, jaki tym, co go przeżyją, do użytku przekazuje. A przypomnę też, że w zamyśle Judta testament ów spisany został pod kątem wspomnianego wyżej "optymizmu na średnią metę".
A oto jak naturę owego spadku, a i umiarkowanie optymistycznej nadziei, że zostanie on dobrze wykorzystany, wyraził Judt w ostatnich słowach swego testamentu, czyli "Rozprawy o naszych współczesnych bolączkach": "Miło byłoby zakończyć domysłem, że oto stoimy na progu nowej epoki, a samolubne dziesięciolecia zostawiliśmy za sobą. Ale czy moi studenci z lat 90. i początku XXI wieku rzeczywiście byli samolubni? Zapewniani ze wszystkich stron, że radykalne zmiany to pieśń przeszłości, nie widzieli wokoł siebie żadnych wzorów do naśladowania, debat, w ktore mogliby się włączyć, celów, do których mogliby dążyć. Mam nadzieję, że ta książka choć trochę pomoże ludziom - zwłaszcza młodym - usiłującym stawiać zarzuty naszemu sposobowi życia. To jednak nie wystarczy. Jako obywatele wolnego społeczeństwa mamy obowiązek krytycznego przyglądania się światu. Jeśli jednak uznamy, że wiemy, co szwankuje, za tą wiedzą powinno pojść działanie".
Oby tak się stało.