Rozmowa "Prowincji" z Krzysztofem Czyżewskim cz. II
W kwartalniku społeczno-kulturalnym Dolnego Śląska i Żuław PROWINCJA nr 4 (26)/2016 ukazała się II cz. rozmowy Andrzeja Kasperka i Leszka Sarnowskiego z Krzysztofem Czyżewskim - Przyjechali "świrowiercy", czyli jubileusz Pogranicza.
- Prowincja: - Latem 1990 roku z Czarnej Dąbrówki na Kaszubach w stronę Sejn wyruszyła grupa młodych ludzi. Jechaliście wozem konnym wyładowanym scenografią i kuchnią polową. Zdjęcie tego wozu można zobaczyć na ścianie Białej Synagogi. To był ten czas heroiczny. Teraz po ćwierćwieczu chyba już wrośliście w tę ziemię. Zbudowałeś tam z Małgosią, Twoją żoną, Wasz dom. Kim się czujecie? Czy według śląskiej definicji jesteście jeszcze „ptokami”, czy już „krzokami”, a może nawet „pniokami”? Paweł Huelle napisał w przedmowie do „Linii powrotu”, zbioru Twoich esejów: „Tak właśnie myślę o Krzysztofie: podróżującym przez kwitnące i spalone pogranicza, piszącym kolejny esej, wiersz, list. Podejmującym rozmowę z Cyganami na dworcu w Czerniowcach, polskim gastarbeiterem w berlińskiej knajpie, rumuńską pisarką na amerykańskim stypendium. Prawdziwy Homo Viator”. Czy rzeczywiście jesteś takim pielgrzymem i żeby nie zapomnieć, skąd ruszyłeś w drogę kazałeś na frontonie dworu w Krasnogrudzie umieścić inskrypcję z Oskara Miłosza – „BIEDA TEMU, KTO WYRUSZA I NIE POWRACA”?
Krzysztof Czyżewski: - Czujemy się tutejszymi. Jesteśmy u siebie na pograniczu. Tyle że tutejszość pogranicza obejmuje, i „ptoki”, i „krzoki”, i „pnioki”. Aby „pniok” mógł się dobrze zakorzenić i zdrowo rosnąć na pograniczu, nie może wyrzec się „ptoka”. Niczego nie może się wyrzec, raczej stawać się na tyle pojemnym, by móc pomieścić inne. Nie trzeba składać w ofierze jednego, by istnieć mogło drugie tam, gdzie człowiek zmierza do współistnienia. Zawiesić buty wędrowca na domowym kołku to żadna gwarancja zakorzenienia. Zwłaszcza tam, gdzie życie jest nieustannym przechodzeniem na drugi brzeg, poszukiwaniem utraconego, rozmową z innymi, w której jedynie posiąść można sztukę powrotu do siebie samego.
Nasze życie tutaj ma to do siebie, że uczy ciągłości i polifonii raczej niż odcinania się od innych form egzystencji, czy wyboru jednego głosu. Zbudowaliśmy z Małgosią swój dom w Krasnogrudzie, rodzinny. Ale czy oznacza to zmianę trybu życia z wędrownego na osiadły? W pewnym sensie jest to zmiana naszej sytuacji życiowej, bo wcześniej nie mieliśmy takiego miejsca, w którym czulibyśmy się zakorzenieni. Nie oznacza to jednak, że przestaliśmy podróżować. Nasza praca toczy się na wielu pograniczach świata. Nie wiem, czy mielibyśmy do tego zdolność i siłę, gdyby nie ten dom, do którego można powracać, i gdyby nie nasza tutejszość. Powiedziałbym nawet, że przyszedł czas wędrowania w głąb, dalej niż umożliwia to horyzont zakreślony przez płaskie przemieszczanie się w przestrzeni i czasie. Tajemnica duchowej podróży tkwi w sztuce powrotu. Bez niej nasze przechodzenie na drugi brzeg, w nieznane, kończy się zatraceniem siebie lub szaleństwem. Dlatego dom na pograniczu jest miejscem siły dla wędrowca marzącego o tym by iść dalej, i jeszcze dalej.
- Sejny i okolice to miejsce szczególne. Napisałeś, że: „Sejny i Krasnogruda leżą w pobliżu tak zwanego Trójstyku, miejsca niezwykłego w tej części Europy, gdzie od XV wieku spotykają się niezmiennie granice trzech państw: dawniej Królestwa Polskiego, Wielkiego Księstwa Litewskiego i Zakonu Krzyżackiego. Dzisiaj Polski, Litwy i obwodu kaliningradzkiego […]. Spotkać tam można ludzi, którzy nie zmieniając przez całe życie miejsca zamieszkania, byli obywatelami trzech, a nawet czterech państw. Ta ziemia jest domem Polaków, Litwinów, Rosjan, Białorusinów, Cyganów (Romów), Tatarów, Ukraińców i Łemków, Karaimów. Nosi też ślady pozostałe po Jaćwingach, Prusach, Żydach, Rosjanach, Niemcach, Ormianach…” Opowiedz, jak się żyje w takim miejscu? Nasze stosunki z Litwą nie są zbyt dobre, ale Ciebie Litwini (sam to sprawdziłem kilka lat temu) bardzo chwalą, a działalność Pogranicza uważają za bardzo ważną i wzorują się na niej. Pewnie wolałbyś, żebym Cię nazwał budowniczym mostów, ale czy czasami nie masz poczucia, że bliżej Ci do linoskoczka, który musi uważać na każdy krok? Na czym polega „praktykowanie pogranicza”?
- Praktykowanie pogranicza ma w sobie coś z balansowania na linie. Trzeba mieć oczywiście świadomość wielości żywiołów, o których wspominasz, narodowościowych i kulturowych. Trzeba wiedzieć o różnych granicach, którymi poprzecinała tą ziemię Historia, ale także granicach wewnętrznych, traumatycznych pamięci, osobnych światopoglądów i podziałów pokoleniowych. Dajesz tym różnym głosom mówić, wsłuchujesz się uważnie, starasz się wejść w buty drugiego, uczysz się krytycznego myślenia i uderzania we własne piersi, nie rzucania kamieniem. Linoskoczek, o którym mówimy, ma oczy nie tylko z tyłu głowy, ale w każdej części ciała. Na pograniczu - tak, jak na linie - uczysz się jak ustrzec siebie od wykonania fałszywego kroku, bo od tego właśnie, a nie od posiadania wielu innych rzeczy, w tym racji absolutnej, zależy równowaga, czyli twoje życie.
Kiedyś, wspólnie z Mirosławem Bałką, przygotowaliśmy mały performance przy okazji sympozjonu „Nowa Agora” we Wrocławiu. Szkic Mirka z tej instalacji znalazł się na okładce wydanego przez nas „podręcznika dialogu” pt. Tożsamość i zaufanie. Na publicznym placu w pobliżu synagogi Pod Białym Bocianem, nieopodal cerkwi i kościołów katolickiego i protestanckiego, ustawiliśmy konstrukcję napinającą linę jakiś metr nad ziemią. Zaprosiliśmy linoskoczka z Sarajewa, który przez cały dzień prowadził warsztat pogranicza, ucząc przechodniów i zwiedzających tzw. Dzielnicę Czterech Wyznań, chodzenia po linie. Program poznawania wielokulturowości miasta zwykle realizowany jest przez spotkania w każdej ze świątyń oraz zdobywania informacji o osobnych kulturach i tożsamościach. Tymczasem przejście po linie wprowadzało ludzi w przestrzeń pomiędzy, w sam akt przechodzenia i ryzyka z tym związanego, w stan zawieszenia, wybijającego nas z dotychczasowej równowagi i wszelkich utartych form chodzenia. Linoskoczek cierpliwie pouczał ustawiających się w kolejce do przejścia na drugą stronę ludzi, że powinni zaufać ręce ku nim wyciągniętej od drugiej, najczęściej nieznanej osoby. Z kolei ci, którzy angażowali się w pomoc, musieli tak to robić, by nie uzależnić od siebie człowieka na linie, by w którymś momencie, jak uchwyci już równowagę i rytm kroków po linie, mógł się od nich oderwać i kroczyć samodzielnie. Najważniejsze jednak było uwolnienie uwagi od samego siebie – każde skierowanie wzroku na własne stopy równoznaczne było z utratą równowagi; wzrokiem trzeba było trzymać się drugiego brzegu, cały czas wybiegając ku nieznanemu. Dosłownie tak, jak w tej przypowieści chasydzkiej o rabinie z Krosna, który nie mógł oderwać spojrzenia od linoskoczka, starając się zrozumieć dlaczego naraża on swoje życie i odpowiadając sobie, że z pewnością nie czyni tego dla zarobienia dwustu guldenów, bo gdyby tak było, musiałby niechybnie spaść na ziemię. To jest właśnie praktykowanie pogranicza.
Wyjście poza siebie i obdarzenie zaufaniem ludzi, z którymi obcujemy, to zasady budujące etos pogranicza. Ma to wiele wspólnego z procesem psychologicznym, który Antoni Kępiński nazywał dezintegracją pozytywną. Innymi słowy, jest to niekończąca się podróż inicjacyjna, w której opuszczenie własnego domu i spotkania z nieznajomymi prowadzą podróżnego do odnalezienia samego siebie.
Jeśli pytasz o nasze sąsiedztwo z Litwinami, to przekonany jestem, że odbija się w nim jak w zwierciadle nasza polska niedojrzałość. Mamy kłopot z oderwaniem się od siebie i spojrzeniem na Litwę nie jako na „nasze Kresy”, spojrzeniem skażonym romantyczną nostalgią i paternalizmem, lecz jako na samoistny kraj z piętnem tragizmu i nieprawdopodobną wręcz determinacją narodowego samostanowienia, która nakazywała mu wyzwolenie się spod dominacji większych sąsiadów, w tym Polski. Czy to znaczy, że przyjmując taką perspektywę rezygnujemy z upominania się o na przykład prawa należne Polakom zamieszkującym współczesną Litwę? Nic podobnego. Znaczy to jedynie tyle, że rozumiemy w jakim stopniu nasza niedojrzałość w postępowaniu z mniejszym i słabszym sąsiadem daje pożywkę dla postaw ksenofobicznych i ideologii nacjonalistycznych po drugiej stronie granicy, których ofiarą padają - obok innych - także nasi rodacy. Wschodnie pogranicze Polski jest dobrym testem na to, czy posiedliśmy już sztukę bycia większymi, która wymaga czegoś więcej niż licytowanie się kto komu więcej jest winien. Przychodzi nam to z wielkim trudem, bowiem nasza kultura relacji międzynarodowych od z górą dwóch stuleci oparta jest na skardze i oczekiwaniu zadośćuczynienia za doznane krzywdy od mocarstw, okupantów i wrogich sąsiadów.
Poznałem już Litwinów na tyle, żeby wiedzieć, że każda próba zmuszenia ich siłą do czegokolwiek lub zastraszenia potęguje tylko ich opór. Wystarczy jednak uporać się z poczuciem własnej wyższości i obdarzyć ich zaufaniem, a stają się lojalnymi i wielkodusznymi sojusznikami, gotowymi wiele poświęcić dla wspólnej sprawy. Ale to nie dotyczy przecież tylko Litwinów. Przyjeżdżając do Sejn by stworzyć tutaj ośrodek „Pogranicze”, od początku po dziś dzień słyszymy głosy – tak z zewnątrz, jak i z wnętrza naszych własnych uprzedzeń – przestrzegające nas przed masą problemów, która sprawi, że to przedsięwzięcie skończy się klęską, bo to zbyt ambitne i „nie dla ludzi”, bo prowincja i marazm zaścianka, bo ludzie źli, skłóceni, nie wykształceni, zawistni i co tam jeszcze… To, że udało się inaczej i że potrafimy utrzymać równowagę linoskoczka, zawdzięczamy w dużej mierze właśnie tym dwóm cnotom: uporaniu się z poczuciem własnej wyższości i obdarzeniu zaufaniem ludzi, z którymi przyszło nam żyć i pracować.
- Dwór Kunatów to Miłosz. Od spotkania z nim w dawnym klasztorze w Wigrach AD 1989 zaczęła się Wasza z noblistą współpraca. Ale zainteresowanie jego życiem i twórczością jest dawniejsze - Twoja praca magisterska nosząca tytuł „Księga Drogi Czesława Miłosza” została obroniona na Wydziale Polonistyki UAM w Poznaniu w roku 1983. Piszesz o nim: „Przed jego uważnym spojrzeniem spod krzaczastych brwi nie mogła się ukryć żadna słabość człowieka. Widział mnie na przestrzał, moje ograniczenia, moje przyszłe problemy, których ani świat, ani moja własna głupota mi nie oszczędzi, całą moją kruchość wobec spraw, na które się porywam – a jednak nigdy nie powiedział słowa o tym, że nie warto, żebym się opamiętał, zaniechał… Przeciwnie, każde z nim spotkanie, list od niego, nowa książka to pogłębiające się zobowiązanie, żeby sprostać tej wymagającej przyjaźni, żeby nie popełnić grzechu zaniechania”. Co tak Cię fascynuje w tym poecie?
- Jak mówił profesor Błoński, „Miłosz jest jak świat”, i ja sam spotykam się z nim na różnych kontynentach duchowego uniwersum. Jego mądrość, choć zawdzięcza wiele inteligencji i Historii, ma swe źródło w metafizyce ciała i erotycznego wręcz doznania ziemi, co sprawia, że ten katastrofista i ciemno-wielmożny degustator manichejskich trucizn podąża przez świat z miłością, istnieje bo kocha. Wystarczy porównać wiersz Zbigniewa Herberta „Do rzeki” z miłoszowymi „Rzekami”, by zrozumieć co mam na myśli. Z jednej strony filozoficzna mądrość, chłodny namysł i retoryczne - naucz mnie rzeko uporu i trwania / abym zasłużył w ostatniej godzinie / na odpoczynek w cieniu delty / w świętym trójkącie początku i końca, a z drugiej strony - nurt mnie podejmował milcząco za kolana, / Aż powierzyłem się, i uniósł mnie, i płynąłem…
Miłosz, jak rzadko kto w dwudziestym wieku, był przygotowany - a może powinienem powiedzieć - naznaczony tak pamięcią raju, jak i różnymi kłutymi ranami upadłego anioła, którego ślady odnajdował w sobie samym, w materii, Historii i Naturze – do odbycia dalekiej, ryzykownej i do samego końca tragicznie rozdartej podróży w poszukiwaniu Boga i sensu istnienia. To, co czyniło go wielkim wędrowcem, to niezgoda na świat zastany. Cóż bowiem mają począć ludzie – pytał w „Ziemi Ulro”– dla których niebo i ziemia jest za mało i nie mogą żyć, jeśli nie oczekują innego nieba i innej ziemi? Dla których ich własne życie, takie jakie jest, pozostaje snem, zasłoną, ciemnym lustrem i nie mogą się pogodzić z tym, iż nigdy nie pojmą, czym było naprawdę.
Fascynuje mnie jego bunt, który nie był destrukcyjny ani eskapistyczny, nie szedł na skróty nihilizmu czy taniej negacji. Miłosz był buntownikiem z miłości, co w konsekwencji sprawiło, że jego życie i dzieło spełniały się na linii powrotu. Buntował się przeciwko martwocie zaścianka, z którego brał swój początek, szydził z prowincjonalności międzywojennego Wilna, wybierając podążanie za głosem daimoniona zdradzał najbliższych i rodzinne lojalności, emigrował, zamieszkiwał w światowych metropoliach - po to tylko, by żywić się pamięcią rodzinnego powiatu w sercu Litwy, by powrócić do polskiego Krakowa i sekundować odrodzeniu się rodzinnej Krasnogrudy, by złożyć hołd poetycki najwyższej próby Wilnu, by tym z fotografii na ganku dworu dochować „innej wierności” poprzez zdobycie poetyckiego kunsztu, dzięki któremu może podnieść do drugiej potęgi / Mój powiat i was, moje cienie, / Którzy przybywanie na moje wezwanie… [„Wy, pokonani”].
Już jako młody chłopak, na lekcjach religii z księdzem Chomikiem, buntował się przeciwko chrześcijańskim dogmatom, a z czasem doszedł do tego jeszcze bunt przeciwko polskiemu katolicyzmowi, naznaczonemu teologicznym uwiądem, nacjonalizmem i ksenofobią. Prowadziło go to na różne obrzeża herezji, manichejskie i ariańskie, ku naukom Orygenesa i mistyce Swedenborga, ku fascynacjom buddyzmem zen i naukami Tao. A przecież nigdy nie został apostatą, z biegiem lat tylko pogłębiał swoje chrześcijaństwo i zadomawiał się we wspólnocie wiernych parafialnego kościoła, pisząc na starość „Traktat teologiczny”, niebywale zupełnie świadectwo oświeconego rozumu, któremu jest „dobrze w modlącym się tłumie”. Buntował się przeciwko sobie samemu, tocząc boje z własnym ego i bez litości piętnując słabości własnej natury, ale to tylko poszerzało jego wolność indywidualną i odwagę bycia sobą w takiej nagości, o którą rzadko kto spośród pisarzy i filozofów zdołał się pokusić. Buntował się przeciwko Naturze i prawom konieczności, którym jest poddana, w tym prawom zadawania śmierci i pozostawania we władzy ślepych instynktów, a jednocześni słowem chwytał chwilę wiecznego trwania, doświadczał epifanii dzięki ptakom czy łące dzieciństwa, by ostatecznie - utraciwszy już wszystko, nawet umiłowaną Eurydykę - zasnąć „z policzkiem na rozgrzanej ziemi”. Toczył walkę z Historią, dla której pojedyncze istnienie nic nie znaczy, ale nigdy od niej nie odwracał się plecami, angażując się w ruch opozycji demokratycznej w Europie Środkowowschodniej, upominając się o los krajów bałtyckich czy Sarajewa, pisząc dla przestrogi współczesnym Polaków „Wyprawę w dwudziestolecie”, książkę - na nasze nieszczęście - proroczą. Fascynujący jest ten permanentny bunt Miłosza, który ma moc oczyszczającą i konstruktywną, i który, zamiast palić za sobą mosty oraz uwalniać od ciężaru spraw trudnych i dziedziczonych z przeszłości, jest nieustającą podróżą w głąb tradycji i rzeczywistości, które człowiekowi są dane przez miejsce i czas urodzenia, a także przez naturę jego ciała i duszy.
- Krasnogruda to miejsce spotkań. Andrzej Franaszek napisał o Krasnogrudzie pięknie: „Jeździmy do niej, powracamy, by zaczerpnąć ciszy, światła, skupienia. Na nowo uwierzyć w linię własnego losu”. Kto tu nie gościł? Tomas Venclova, Timothy Snyder, Tony Judt, Olga Tokarczuk… Listę można by wydłużać. Jak udaje się Wam w to miejsce odległe od stolicy, daleko od Suwałk, kawał drogi od Sejn, sprowadzać tak ciekawych ludzi? Przecież nie sowite honorarium ich tam przyciąga?
- Praca, której się poświęciliśmy, jest wysoko niestandardowa, wymaga innowacji, odwagi przecierania nowych ścieżek, ciekawości nieznanego. Nie ma dla niej gotowych podręczników i uświęconych rytuałów, podobnie jak nie ma stałych okienek w mediach ani katedr uniwersyteckich specjalizacji. Powiedziałbym, że jest to dziedzina zarezerwowana dla tych czytelników periodyków społeczno-kulturalnych, którzy lubią zaczynać ich lekturę od końca, tam, gdzie - zwykle mniejszym drukiem - pisze się o różnych ciekawostkach i drobiazgach, albo o sprawach nie mieszczących się w tematach zasadniczych, w każdym razie takich, które przez redaktorów uznawane są za mniej ważne od tych poruszanych na pierwszych stronach.
Sam mam taką słabość czytania od końca i poniekąd przeniosło się to na Pogranicze, bo trudno byłoby mi przypomnieć sobie teksty czy informacje o nas, które nie znajdowałby się w jakiś variach, lokalnych dodatkach albo resztówkach zaczernionego papieru. Jednocześnie sami stawiamy sobie bardzo wysokie wymagania, tak serca, jak i rzemiosła; jesteśmy „drobiazgowi” także w tym sensie, że przywiązujemy wagę do każdego szczegółu i jesteśmy nonkonformistyczni jeśli chodzi o respektowane przez nas hierarchie tego, co ważne, często bardzo daleko odbiegające od salonowego mainstreamu. To sprawia, że ludzie, z którymi nawiązujemy współpracę, odnajdują się u nas na zupełnie innym terytorium niż znane im środowiska uniwersyteckie, festiwalowe czy medialne, terytorium prawdziwie pogranicznym, w małym miasteczku, wobec nagiego życia i autentycznej społeczności, gdzie kultura nie jest eventem, lecz organicznym praktykowaniem, gdzie czas zamiast uciekać płynie w głąb, gdzie myślenie i tworzenie jest w dużym stopniu niezależne od konieczności rynkowych, medialnych czy środowiskowych. To wszystko wytwarza pole wzajemnych przyciągań, w którym mogą pojawić się jedynie ludzie chodzący własnymi ścieżkami i pod prąd, nietuzinkowi. Tak się u nas mówi; na moje pytanie, czy to jest człowiek pogranicza?, tutejsi odpowiadają często: owszem, człowiek z niego nietuzinkowy… Masz zatem rację, że w grę nie wchodzą tu honoraria, bo gdyby tak było nasz linoskoczek utraciłby równowagę i nigdy nie dotarł na drugą stronę, do Pogranicza.
- Sejny to zespoły twórcze: Teatr Sejneński, Orkiestra Klezmerska Teatru Sejneńskiego, Teatr Dziecięcy, zespół redakcyjny Almanachu Sejneńskiego. Krasnogruda to wspominane tu MCD. Do tego pisanie książek, wyjazdy na wykłady i seminaria, współpraca z wieloma polskimi i zagranicznymi instytucjami, rozmaite projekty. Jak dajesz radę to wszystko „ogarnąć”? Ile Ty śpisz?
- Cała tajemnica w zespole. To jest nasze dzieło zbiorowe. Nawet kiedy wykładam w Nowym Jorku, albo odbieram Nagrodę Dana Davida z Pierrem Nora i Saulem Friedlanderem wiem, że jestem tylko wysłannikiem Archipelagu Pogranicza, stworzonego z różnych pracowni działających na zasadzie naczyń połączonych. Jest czas, kiedy pracujemy osobno, każdy bierze odpowiedzialność za swoją ścieżkę pracy, wokół której tworzy konstelacje ludzi i program działania; ale potem przychodzi czas, kiedy siadamy w kręgu, każdy z własnym dorobkiem twórczym, i wtedy dopiero zaczyna się dalsza podróż, rodzaj gry szklanych paciorków, w której łączymy elementy dla większej całości, dla dzieła zbiorowego, i tak powstaje na przykład „Misterium mostu” albo „Medea-Pont”.
Pewna tajemnica skrywa się też w miejscu, jego mocach tellurycznych. W istocie nauczyłem się spać krótko, ale też nie bez kozery zwykliśmy mówić w Krasnogrudzie, że tutaj „szybciej się śpi”… Nie wyobrażam sobie utrzymania w długim dystansie takiego rytmu pracy w miejscu pozbawionym światła, ciszy, przemian pór roku i wibracji sił natury jakimi obdarzona jest Krasnogruda i cała Suwalszczyzna.
- „Krzysztof Czyżewski - praktyk idei, animator kultury, poeta i eseista, redaktor” – tak pisze o Tobie Wikipedia. Wszystko się zgadza, ale zdefiniuj, jak rozumiesz słowa: praktyk idei?
- Kiedy byłem małym chłopcem, książki czytane na głos przez ojca mnie i bratu były jedynie początkiem przygody. Nie dawaliśmy ojcu spokoju dopóki nie przenieśliśmy świata opowieści do naszej rzeczywistości, dopóki nie wcieliliśmy się w ukochane postaci z książek Karola Maya czy Alfreda Szklarskiego, dopóki nie zaczęliśmy zgadywać, co by zrobił na naszym miejscu Mały Książę. Potem, gdy czytaliśmy już samodzielnie, przenosiliśmy książki do zabaw z kolegami i koleżankami na podwórku. Pamiętam, że czytając myślałem już o tym, jak opowieść, która budzi moje marzenia, będę mógł przenieść w życie. W zaczarowanym świecie dzieciństwa i w wielkim teatrze zabawy, w którym byłem zanurzony, wszystko było możliwe, a to znaczy, że książka-idea stawała się zaczynem działania albo gasła, gdy na samym czytaniu się poprzestawało.
Dzieciństwo jednak się skończyło, a ja dalej tak samo czytam książki… Założycielska dla Pogranicza wyprawa była takim właśnie czytaniem „Podróży na Wschód” Hermanna Hessego. Mógłbym powiedzieć nawet więcej - zbudowany przez nas Ośrodek to w istocie gościniec dla Wędrowców Wschodu, w którym pożywić się oni mogą wiarą, że podróż, o której zaświadcza ich głęboka pamięć i która powraca do nich w snach, nie była iluzją, jak utrzymują ci, którzy utracili dostęp do jej tajemnicy, ale czymś realnym, mało tego - nadal trwającym i nie kończącym się. Niekończąca się opowieść Hessego jest inicjacyjna, ale także jest alegorią kresu dzieciństwa, równie wspaniałą jak „Pałac lodowy” Tarjei Vessasa, z tą jednak różnicą, że u mistrza ze Szwarcwaldu rzeka dzieciństwa nie zostaje zatamowana lub unicestwiona posuchą wyobraźni dorosłych, lecz wpływa pod ziemię i dalej nurtuje.
Zabierając się za odrodzenie dworu w Krasnogrudzie w pamięci mieliśmy „Grę szklanych paciorków” Hessego i nieprzypadkowo program, którym zainicjowaliśmy Międzynarodowe Centrum Dialogu nazywał się Prowincja Pedagogiczna Budowniczych Mostu. Wcześniej, pod kierunkiem Bożeny Szroeder, stworzyliśmy wspólnie program „Sejneńska gra szklanych paciorków”, adresowany do dzieci wielokulturowego miasteczka, które tworząc karty z opowieściami o różnych wydarzeniach i postaciach historycznych, o elementach kultury duchowej i tradycjach własnych rodzin, uczyły się grać w grę polegającą na odnajdywaniu korespondencji i styków między różnymi osobami i kulturami, na układaniu kart w konstelację wspólnej opowieści.
Książka wydana przy okazji tego programu do dzisiaj służy nauczycielom w lekcjach edukacji międzykulturowej. To wszystko są cząstki budowania naszej Kastalii. Oczywiście nie chodzi tu o dosłowne przenoszenie mitów literackich do rzeczywistości. Ich praktykowanie otwiera opowieść, sprawia, że staje się ona ulicą dwukierunkową, że idea dialoguje z rzeczywistością, nie tylko ją zmienia, ale także sama na nowo się ukształca, pisze swoistą meta-książkę, która mości się pośród ludzi oraz tego i nie innego miejsca i czasu. Podobnie działo się z mitami greckimi, choćby z mitem Medei, który przez kilka lat odczytywaliśmy na swoim pograniczu, podążając za jego różnymi inkarnacjami w kulturze, budując własną opowieść teatralną „Trzy kobiety. Metamorfozy mitu Medei u Owidiusza i Picassa”, by ostatecznie z tej inspiracji stworzyć „Misterium mostu”. Mit o czarodziejce z Kolchidy, pierwszej obcej w świecie helleńskiego limes, miał nieskończoną liczbę wariantów, często bardzo różniących się od siebie, a to dla tego, że każda polis adaptowała go do własnego genius loci, wprowadzając własnych bohaterów i dramaturgiczne rozstrzygnięcia wpisujące się w koinos logos – wspólną dla danej wspólnoty opowieść.
Otóż to właśnie, te poszczególne elementy budowania wspólnej opowieści na żywej tkance społecznej, z możliwie głębokim zanurzeniem w ekologii miejsca, stanowią rzeczywisty warsztat mojej pracy. Wyobraź sobie zatem moją panikę, gdy przyszło mi wypełniać w pismach urzędowych rubrykę „zawód wykonywany”. Z pomocą przyszli mi znajomi humaniści, którzy zwykli pisać o sobie w notkach biograficznych „teoretyk idei”. Wpisałem „praktyk idei”, najbardziej adekwatnie do realnie wykonywanej przeze mnie pracy jak to było możliwe, i tak już zostało.
- Kilka lat temu miałem przyjemność wysłuchać na Uniwersytecie Gdańskim Twojego wykładu o Medei. Byłem pod wrażeniem erudycji i pięknej formy Twojej mowy. Z sali padło pytanie odnośnie pewnego sformułowania. Powiedziałeś, że o Medei i jej tragedii rozmawiałeś ze swoimi sąsiadami z Twojego odludzia. Pewien reprezentant środowiska akademickiego powątpiewał, czy rzeczywiście z chłopami z Krasnogrudy i Żegar można gawędzić na takie tematy... Ale ja nie miałem takich wątpliwości. Kilka lat wcześniej powiedziałeś: „Dla nas dzisiaj pozostaje pytanie: jak w całej tej siatce naczyń połączonych – rolników, przedsiębiorców, tych, którzy w tym miejscu rozwijają turystykę – dwór krasnogrudzki na nowo ma stać się jednym z ogniw […] wspólnotowej sieci”. Czy dziś ta wspólnota już istnieje, czy za wcześnie oceniać?
- Rzeczywiście, fascynującym było doświadczyć jak archaiczny mit o Medei i Argonautach odczytywany był choćby w prowadzonej przeze mnie w Krasnogrudzie pracowni opowieści, w której uczestniczą mieszkańcy z Sejn, Augustowa i okolicznych wiosek. Prawie każdy z naszego zespołu stworzył wokół tego mitu swoją pracownię: maski, dawnych form uzdrawiania, misteriów dzieciństwa, głębokiej pieśni, tkania, dźwięku, ptaków, poszukiwania złotego runa… Dotychczas materiałem naszej pracy były losy, historie i pieśni zasłyszane od mieszkańców albo bliskich nam ludzi pogranicza związanych z tym regionem.
Po raz pierwszy zmieniliśmy tę zasadę i sięgnęliśmy po opowieść starożytnego Śródziemnomorza, oczywiście nie przypadkową, bo niejako źródłową dla naszej pracy skoncentrowanej na spotkaniu Innego. To niezwykłe, jak głęboko rezonowała ona z życiowym doświadczeniem i tradycją kulturową moich sąsiadów. Kobieta wiedząca i znająca się na mocach natury, dramat lojalności małżonków w rodzinach mieszanych narodowościowo i często skonfliktowanych, wesele jako lament nad utratą córki i siostry, święte prawo gościnności, obca wśród swoich, postawy emancypacyjne kobiet, rodzice zadający śmiertelne, czasem niewidoczne rany swoim dzieciom, rytuał zawieszania wiosną huśtawek na drzewach, na których litewskie dziewczyny sadzały lalki i śpiewały lamenty - „pieśni huśtawkowe”, do dzisiaj pamiętane (to rytuał korzeniami sięgający mitu o Erigone, ukochanej Dionizosa, i o rytuale ustanowionym przez króla Aten huśtania kobiet wiosną i śpiewania lamentów, by nie popełniały zbiorowego samobójstwa, jak to się działo w przeszłości na skutek klątwy rzuconej przez boga wina - to tylko niektóre tematy dyskutowane w naszej pracowni opowieści.
Często te rozmowy miały charakter również terapeutyczny, wywoływały silne emocje i łzy, bywało, że niektóre intymne historie z ich własnego życia zostały powierzone innym po raz pierwszy. Oczywiście to są sytuacje budujące silne międzyludzkie więzi. Podobnie działo się w innych pracowniach, a potem podczas wspólnych rytuałów Zaduszek, nocy świętojańskiej, misterium mostu czy wielkanocnego teatru liturgicznego, który przygotowywaliśmy w kościółku w Żegarach. Staliśmy się częścią tej wspólnoty, oddaliśmy jej swoje serca i czujemy jak cały czas ona się pogłębia. Chór, który tworzymy wspólnie z ludźmi z wiosek wokół Krasnogrudy, nazywa się „Kaimynai” (Sąsiedzi) – to słowo ma dla nas szczególny ciężar. Opublikowana przez nas książka Jana Tomasza Grossa pod tym tytułem, która dla niektórych była albo czarną dziurą albo ostatecznym rozerwaniem więzi, dla nas stanowiła jedynie początek długiej podróży. Po tym, co się stało w dwudziestym wieku, na pograniczach nie zamieszkuje się we wspólnotach od wieków zastygłych w trwaniu, wspólnoty się odradza, odbudowuje ich tkankę łączną, także poprzez otwarcie takich ran jak Jedwabne. To kolejna niekończąca się opowieść.
Zapytałeś także o dwór w Krasnogrudzie jako ogniwo tej miejscowej sieci naczyń połączonych. Jego odrodzenie istotnie miało ogromne znaczenie dla naszego sąsiedztwa. Zanim odrestaurowaliśmy jego materialną postać, przez kilka lat prowadziliśmy pracę z tzw. „armią Krasnogrudzką” – młodymi Litwinami i Polakami mającymi tutaj swoje rodzinne korzenie, a jej kulminacją była opowieść teatralna „Dolina Issy”, stworzona przez Małgosię i Wojtka Szroedera. Interesowała nas pamięć dworu jaka żyje wśród tutejszych mieszkańców. Obraz, jaki wyłaniał się ze wspomnień i rodzinnych pamiątek, daleko odbiegał od tego stereotypowego, jakim karmiono nas w PRL-u – wyniośli panowie, zazwyczaj utracjusze i nieroby, nieludzko wykorzystujący poddany sobie lud. Rzeczywistość była zupełnie inna, choć nie sielankowa, z tym że po obu stronach nie sielankowa. Utrzymać dwór i całe gospodarstwo w okresie międzywojennym to była nie lada sztuka i ciężka praca, a do tego jeszcze obowiązek patriotyczny (nie pozwalał on na przykład na wyprzedaż lasu, co było najłatwiejszym sposobem ratowania domowego budżetu). Bardzo gęsta była sieć powiązań dworu z okolicznymi wioskami. Dotyczyło to możliwości pracy, handlu i wspólnego gospodarowania, ale także ludzkich więzi, edukacji i kultury. Ciotki Miłosza były chrzestnymi dla miejscowych dzieci, nauczycielkami, prowadziły bibliotekę, chodziło się na koncerty fortepianowe pana Lipskiego, uczestniczyło się we wspólnych świętach i rytuałach, kościółek w Żegarach to była fundacja rodziny Kunatów, odwiedzano się nawzajem. Pamiętam nasze z Małgosią zaskoczenie, jak Czesław Miłosz podczas swojego drugiego powrotu do Krasnogrudy w 1992 roku poprosił nas abyśmy wspólnie odwiedzili rodzinę Dapkiewiczów w Żegarach, gdyż zachował wspomnienia dobrosąsiedzkich relacji z nimi jeszcze sprzed wojny. Przyszła wojna, a potem komunistyczna rzeczywistość – majątek rozszabrowano, ziemię rozparcelowano, w dworze zrobiono komunałkę, w której mieszkały rodziny robotników leśnych. Tak jak świat przedwojenny, tak i ten trudno oceniać w jednoznacznych czarno-białych barwach. Nie zmienia to jednak faktu, że dwór powoli popadał w ruinę a wspaniały park krasnogrudzki zarastał i dziczał. „Przedzierałem się gąszczem, tam gdzie kiedyś był park, ale nie znalazłem śladów alei” – pisał Miłosz w wierszu „Powrót”. Martwy dwór to była rana dla całej wspólnoty, którą zaczęto sobie w pełni uświadamiać dopiero jak przyszedł czas jego odrodzenia.
- Swoją książkę o Miłoszu zatytułowałeś: „Tkanka łączna”. Piszesz w niej: „Widziana przez okular mikroskopu [tkanka łączna] przypomina mapę prowincji o gęstej fakturze granic, rzek i dróg połączonych w sieć ogniskami splotu osobnych linii”. Według encyklopedycznej definicji jej zadaniem jest przede wszystkim łączenie i powiązanie innych tkanek, utrzymywanie kontaktu między nimi i transport wewnątrz organizmu. Mikrokosmos, kosmos, makrokosmos – tak mamy rozumieć tę metaforę?
- Tkanka łączna żyje i w mikro- i w makrokosmosach, jest spoiwem. Posiada ponadto jeszcze tą niezwykłą właściwość, że jest jednocześnie i wewnętrzna i zewnętrzna. Nie ma dwóch osobnych tkanek łącznych. Ta, która sprawia, że wewnętrznie stanowimy jeden wspólny organizm, jest jednocześnie budulcem naszych związków i relacji z innymi światami, niezależnie, czy w mikro, czy w makroskali. To ona spaja archipelag osobnych wysp w konstelację, jest architektem harmonii – tak w kulturze otomańskiej określano neimara, budowniczego mostów. Mówi się często o europejskiej „jedności w różnorodności”. Wszyscy czujemy, że stało się to pustym sloganem – króluje różnorodność, polityki tożsamościowe i historyczne, granice i odmienności, które są widzialne i namacalne, natomiast obumiera tkanką łączna, niewidzialna i wymykające się twardym podziałom, na których ustanowiliśmy nasze życie. Jej tajemnicą jest to, że będąc ograniczoną tylko do albo wewnętrznej albo zewnętrznej przestrzeni, a mówiąc inaczej: albo do budowania zamkniętej i wsobnej swojskości, albo do wyzwolenia się od siebie ku otwartemu byciu pośród innych i z dala od swoich – w każdym z tych przypadków tkanka łączna obumiera w formy skarlałe i zdegenerowane. Nie można jej w żaden sposób przycinać to tego czy innego świata, do taki czy innych naszych wyobrażeń o świecie. Każdą granicę, którą jej nakreślimy, tkanka łączna przekroczy. Taka jest jej natura, bowiem odpowiada ona za całość organizmu, która nam, naszej świadomości ludzi uwiązanych do swojego wygnańczego losu, dostępna jest tylko częściowo. Mógłbym więc zaryzykować stwierdzenie, że tkanką łączna jest niewidzialną, acz żywą pozostałością Jedni, w której byliśmy kiedyś zanurzeni, pamiętającą człowieka jako istotę skrzydlatą.
- W maju 2012 r. byłeś w Drewnicy i w Nowym Dworze Gdańskim na sesji poświęconej związkom Miłosza z Żuławami. Jak wspominasz tamtą wizytę?
- Moja wizyta na Żuławach, pamiętny czas odwiedzin domu w Drewnicy i pamiątek zebranych po Kunatach i Lipskich w nowym Dworze Gdańskim, wiąże się głęboko z budowaniem tkanki łącznej, o czym rozmawialiśmy wcześniej. Czym jest bowiem budowanie tkanki łącznej? Bardzo często jest nim odzyskiwanie utraconego lub zapomnianego ogniwa. Tkanki łącznej nie buduje się od nowa, ją się wiecznie odradza i odpomina. Ta wizyta i cały program, który bardzo pieczołowicie przygotowaliście, tak zresztą jak zredagowana przez Małgorzatę Czermińską i ciebie Andrzeju książka „Miłosz na Żuławach. Epizod z biografii poety”, będąca niejako pokłosiem tej wizyty, okazało się być w moich poszukiwaniach właśnie odzyskaniem utraconego ogniwa. Miłosz jest dla mnie jak tajemna mapa z dzieciństwa, zawierająca całą topografię duchową, usiana gęstą siecią linii, w których odczytaniu pomocna jest wiedza o geomancji i chiromancji, a przede wszystkim podróżowanie jej śladem i odkrywanie miejsc na niej zaznaczonych. Dzięki waszej pracy Żuławy zostały przywrócone tej mapie, a ja odkryłem tam wiele ważnych tropów, w tym te, które prowadzą do Krasnogrudy. Pistolet bębenkowy, odnaleziony po wielu latach w przewodzie kominowym przez nowych gospodarzy domu w Drewnicy, jest przecież tym samym, z którego nieszczęśliwie zakochany Czesław „chciał się strzelać” na poddaszu dworu krasnogrudzkiego, a z tego dramatu zrodziły się wersy przywoływanego już wcześniej przeze mnie wiersza „Powrót”, jedne z najważniejszych dla mnie w całej twórczości poety: Obojętna wiedza dorosłych nie przynosi zaszczytu i hańbiąca jest zgoda ćwiczona w chytrości. / Honorowany niech będzie protest przeciw niezłomnemu prawu i bębenkowy pistolet w ręku młodzianków, którzy na wieki wyrzekają się uczestnictwa”.
- Banalne pytanie na koniec rozmowy. Jakie są Twoje plany, zamierzenia… Czy chcesz do czegoś wrócić, czego kiedyś zaniechałeś, co się nie powiodło? A może nie warto patrzeć wstecz, bo przed nami mnóstwo nowych planów, projektów? Na pewno z Tobą nudzić się nie można!
- Wczoraj wieczorem w naszej pracowni opowieści w Krasnogrudzie ustalaliśmy szczegóły podróży do Gruzji, śladami Medei i starożytnej kultury Kolchidy. Chcielibyśmy też właśnie tam, z którąś z lokalnych społeczności kaukaskiego pogranicza zbudować „niewidzialny most”. Ten program się rozprzestrzenia, powstają kolejne „wspólnoty mostu” w Galilei czy Telemarku w Norwegii, czekają mnie więc kolejne podróże. Z moim przyjacielem Leonidasem Donskisem, z którego przedwczesną śmiercią kilka miesięcy temu ciągle nie mogę się pogodzić, snuliśmy plany rozszerzenia naszej Kastalii również na Szetejnie nad Niewiażą, miejscu urodzenia Czesława Miłosza, w którym Leonidas z żoną Jolantą zbudowali swój dom rodzinny. Jego odejście z tego świata nie unicestwia tych planów, wręcz przeciwnie sprawia, że spotęguje się moje zaangażowanie w tworzenie w Litwie i wspólnie z Litwinami programów na miarę ambicji i marzeń Leonidasa.
Mógłbym mówić o swoich planach więcej i więcej… Ale dajmy temu spokój. Dosyć już naopowiadałem. W głębi duszy czuję, że przychodzi czas na kolejną podróż do Bhutanu. Znowu coś mnie tam przemożnie ciągnie. Kiedy dotarłem tam po raz pierwszy, nawiedziło mnie doznanie powrotu. I to nie tylko z powodu żurawi, które przez dużą część roku budzą mnie o świcie w Krasnogrudzie, gdzie ich klangor uchodzi za skargę cierpiących dusz, a w Bhutanie świętuje się ich przelot przez Himalaje jako symbol i świadectwo wiecznej wędrówkę dusz. Nie tylko…
Bardzo dziękujemy za rozmowę!
Przyjechali „świrowiercy” czyli jubileusz Pogranicza. Z Krzysztofem Czyżewskim rozmawiają Andrzej Kasperek i Leszek Sarnowski, część II