Wyprzedaż wspomnień
Nie ma już kina w moim miasteczku. Zniknęły ze ścian drewnianego domu stojącego na rogu przykościelnego rynku, filmowe plakaty, kaligrafowane pięknie ręką kierownika Anielewicza. Biały ekran uszyty z dwóch prześcieradeł też przepadł, a stary terkoczący projektor zastąpiły odtwarzacze video w domach mieszkańców naszego miasteczka.
Kierownik Anielewicz miał towarzysza operatora Korsakowskiego, swojego dobrego ducha. Ten często ratował mu twarz, wciągając nietrzeźwego do swojej operatorskiej kabiny i kryjąc go przed oczami widowni. Sam wtedy sprzedawał bilety, chodząc między widzami. Obsługiwał zdezelowany aparat, który palił taśmę i trzeszczał tak, że prawie zupełnie zagłuszał dźwięk płynący z głośnika. Stąd też filmy polskie cieszyły się w ich kinie mniejszą popularnością, jako że nie posiadając napisów z listą dialogową, były zupełnie niezrozumiałe.
Kierownik Anielewicz i operator Korsakowski robili co mogli. Wykupywali po kilka biletów na seanse, których byli jedynymi widzami. Zaglądała do nich czasami szalona Zośka, szukając na pojawiających się na ekranie obrazach potwierdzenia dla swoich obłąkanych teorii o wywózce mieszkańców miasteczka, a to do suwalskiego więzienia, a to na rozwałkę do smolańskiego lasu, ale ona i tak nie płaciła za bilet. Kierownik wymalowywał coraz kolorowsze plakaty i uparcie rozwieszał je na domu przy rynku. Przesiadując coraz częściej w karczmie – przedwojennej Bożnicy – szeptał do uszu swoim kompanom od kieliszka jakie to cuda będą mogli zobaczyć w niedzielę w jego kinie. Nic nie pomagało. Kompani wybierali zawsze swoją setę w bożnicy. Staromodną kaligrafię kierownika przysłoniły fosforyzujące litery na zaproszeniach na zabawy w okolicznych wioskach. Nowe zmiotło w końcu kino.
Starania kierownika nie zawsze szły jednak na marne. Kiedy stare, pożydowskie domki, rozsypane wokół drugiego, miasteczkowego ryneczku, tego przy bożnicy, rozlatywały się jakby z kart były postawione, a ostatni cygański tabor ginął za zakrętem do Suwałk, terkocząc po kocich łbach, żeby tam, w mieście ugrząźć na zawsze między barakami na ulicy Przyrzecznej, kino kierownika przeżywało swoją świetność. Kiedy umierała ostatnia babka w przykościelnym przytułku, co było też końcem tego pamiętającego jeszcze carskie czasy przybytku, kino pękało w szwach nie mogąc pomieścić spragnionej obrazów z nieznanego sobie świata widowni.
Kiedy przed naszym domem zatrzymał się po raz ostatni, wielki jak trzy chłopskie, wóz Dmucha – wędrownego handlarza, kierownik Anielewicz nie przeczuwał jaszcze, że już niedługo razem z operatorem Korsakowskim ruszą w swój ostatni objazd po wioskach, daremnie szukając tam chętnych do obejrzenia ich ostatniego filmu.
Dmuch był wędrownym Żydem albo Cyganem, ogromnym mężczyzną, z siwiejącą, ale niegdyś zapewne czarną brodą. Bałem się bardzo jego wielkości, jego splątanej, zmierzwionej brody i wąsów. Bałem się przepastnej czerni jego oczu, chwytającej mnie i wciągającej do środka tak, że żeby nie rzucić się natychmiast do ucieczki musiałem kryć się za spódnicę matki. Bałem się jego wielkiego brzucha, jego łachmanów i wielkiego, nie na ludzką miarę wozu.
Pod tym wozem szła cała sfora psów Dmucha. Przywiązane do dyszla plątały się między kołami, ujadając i brzęcząc łańcuchami jak potępieńcy. Były to psy niezwykłe. Swoimi kształtami, rysunkiem pysków przypominały bardziej kuszące św. Antoniego stado demonów z rycin Martina Schongauera niż zwierzęta, które zwykło się za psy uważać. Cały wóz Dmucha podobny był bardziej do fantastycznego pojazdu z obrazów Boscha, niż do zwyczajnego wozu. Wypchany był do granic swoich możliwości. Okryty resztkami starych plandek i opasany fragmentami butwiejących lin i sznurów. Na jego drabinach wisiały naftowe fanary i lampy: Lśniły miedziane garnki i patelnie. Stary Dmuch skupował szmaty i makulaturę. Lutował dziurawe kotły i garnki. Zatrzymywał się przy naszym domu. Potrząsał mosiężnym dzwonkiem, który unosił wysoko w górę i wołał przeciągając sylaby: “szmaty, papiery skupuję szma-ty, pa-pie-ry…”. Otwierały się drzwi domów, kobiety ciągnęły za sobą worki szmat, stare papierzyska. Dzieciaki znosiły butelki. Zaczynało się targowanie. Kobiety pomstowały na Żyda, a może Cygana?, ale krzyczały tak tylko dla zasady. Tak kazał obyczaj. Towar który przynosiły, był w ich gospodarstwach zbędnym “zawaliskiem”, do niczego nie potrzebnym. Dmuch dobrze o tym wiedział. Nie przejmował się więc babskim biadoleniem. Wydymając wargi przebierał w szmatach. Cenniejsze skrawki, kawałki baranich skór, chował do swojego prywatnego, worka. Resztę wrzucał na wóz. Pieniędzmi nie płacił. Zapłatą były talerze z lichego fajansu, kubki, kieliszki do wódki. Kiedy towar był dobry, kobieta mogła liczyć na błyszczący ogniście miedziany gar albo patelnię. Kończyło się targowanie. Dmuch ściągał sznurem swój rozrastający się “skarb”, wskakiwał na sam jego wierzchołek i ruszał. Napinały się postronki. Końskie kopyta ślizgały się po kocich łbach. Zrywały się psy ujadając, skamląc i szczerząc zęby. Wóz, ni to ogromna kiszka, ni to pękaty balon zaczynał toczyć się z wolna dalej i dalej. My, dzieciaki, biegliśmy za nim jeszcze w bezpiecznej odległości, bo i Żyd i jego psy budziły w nas strach i respekt. A on unosił wysoko swą wielką dłoń i ciskał za siebie garść cukierków. Rzucaliśmy się na nie jak stado wróbli podnosząc nieopisany hałas. A kiedy podnosiliśmy się z kolan, każdy ze zdobyczą w garści, wozu już nie było. Odjeżdżał w niedosiężną dla nas malców dal, żeby wrócić znowu za trzy, może cztery miesiące. Chociaż baliśmy się bardzo tego Żyda, a może Cygana? – każde z nas czekało jego powrotu i niejedno z nas marzyło skrycie o takim wędrowaniu. Kiedy podrośliśmy, wymykaliśmy się rankami z domów, żeby docierać do nieznanych dla nas wiosek leżących za lasem, odnajdywać nieznane nam bagna i rzeczki, włóczyć się po nowych dla nas polnych dróżkach. Może to właśnie on, ten stary olbrzym zaszczepił w nas taką tęsknotę do wędrowania…
Kończył się świat. Odjeżdżał z naszego miasteczka na wozach cygańskich. Zabierał się od nas wraz z Dmuchem – wiecznym tułaczem. Zapadał się pod ziemię razem z maleńkimi domkami krasnopolskich Żydów, z ich obórkami, zagrodami i płotami.
Kino kierownika Anielewicza – nieodłączna część tego świata – wciąż jednak żyło. Budynek na którego pięterku była kinowa sala stał na skraju miasteczka. Za nim był tylko młyn, a dalej już pola i kirkut. Ale kiedy młyńskie kota wciągnęły do wnętrza maszyn starego Manela – pomocnika młynarza – a potem rozrzuciły jego szczątki po całym budynku, ludzie zaczęli omijać to miejsce. Młynarz pił , oszukiwał na wadze. W końcu wyjechał, a młyn rozebrano. Za kinem były teraz tylko pola i ściana lasu na horyzoncie. Na parterze budynku była mała kasa kinowa i świetlica z kioskiem gdzie kupowaliśmy lizaki i oranżadę. Kasa nigdy nie była używana i zawsze stała pusta. Tylko na tablicy obok niej kierownik rozwieszał fotosy aktualnie granych filmów, wypisywał ceny biletów i “dozwolone od lat…”. Do sali z ekranem wchodziło się po drewnianych schodach. Drugie takie schody były na zewnątrz budynku. Nimi próbowali wślizgnąć się na seanse gapowicze. Sala była niewielka. Jedną trzecią jej powierzchni zajmowała scena z ekranem. Niżej stały ławki dla widzów. Na początku były to parkowe ławki pościągane z przykościelnego rynku. Później kierownik wystarał się o prawdziwe , kinowe krzesła, co na jakiś czas znacznie zwiększyło frekwencję. Krzesła składały się skrzypiąc przy tym niemiłosiernie. Z tyłu miały numery, ale nie było między nimi żadnej kolejności. Na ścianach, pod lampami wisiały portrety gwiazd filmowych.
Do kina przychodziło się na tyle wcześnie, żeby zająć jak najlepsze miejsce. My, miasteczkowy drobiazg walczyliśmy między sobą o miejsca w pierwszym rzędzie. Często wyrzucali nas stamtąd starsi, bo tylko w pierwszych rzędach można było wychwycić z charczącego głośnika strzępki dialogu prowadzonego na ekranie. Kiedy opadały emocje związane z walką o krzesła z kabiny operatora wychodził kierownik Anielewicz z taśmą biletów i widownia znowu ożywała. Kierownik zaczynał zawsze od pierwszych rzędów. Sprzedawał bilety podchodząc do każdego z widzów. Kiedy wkraczał między trzeci, czwarty rząd, zaczynały ruszać się tyły. Siedzący w ostatnich rzędach próbowali przedostać się niepostrzeżenie do przodu, między tych co trzymali już w garści bilety. Niektórzy przemykali na palcach, inni czołgali się pod krzesłami. Inni jeszcze wskakiwali na scenę i chowali się za ekranem. Kiedy dostrzegał to operator Korsakowski, rzucał ze swojej kabiny wiązkę ostrego światła na białe płótno i zamiast oczekiwanego filmu stawaliśmy się widzami teatru cieni. Kierownik Anielewicz rzucał się .na wszystkie strony. Wyciągał za uszy schowanych pod ławkami kinomanów. Łapał przemykających między rzędami cwaniaczków. Trzymając za kołnierz schwytanego mówił: “panie kolego bilecik proszę.”
Nikomu z umykających nie chodziło tylko o niezapłacenie za bilet. Ci którym udawała się ta sztuka urastali w naszych oczach na bohaterów. Zdobywali sławę i cieszyli się nią, aż do następnej niedzieli, kiedy poczta dostarczała do naszego kina nowy film.
Odkąd pamiętam, żyłem w wielkiej komitywie z kierownikiem. Miałem przez to ułatwiony wstęp do kina i nie raz zdarzało się, że omijał mnie kierownik sprzedając bilety. Sekret tkwił w tym, że przyjaźniłem się z jego synem – Tadziem Anielewiczem. Byliśmy równolatkami. Razem chodziliśmy do przedszkola. Razem zaczynaliśmy naukę w szkole, w tej samej klasie. Potem Tadzio – śladem starszych chłopców – powędrował w wielki świat, a ja zostałem. Zanim jednak los nas rozdzielił, zanim jeszcze trafiliśmy do przedszkola, połączyła nas wielka przyjaźń poparta wspólnym odkrywaniem otaczającego nas świata. Mieliśmy oczy otwarte na wszystko. Skradaliśmy się do okien strażackiej remizy, żeby podpatrywać huczące w niej weseliska. Sunęliśmy z tyłu za pogrzebami, które od kościoła do cmentarza, wolno – bo trumnę nieśli na barkach mężczyźni – szły uliczką przy której stał mój dom. Biegliśmy z tyłu za wozem strażaków pędzących do płonących stodół. Wóz ciągnęły dwa małe, ale niezwykle szybkie koniki. Strażacy siedzieli na wozie. Jeden z nich kręcił zawzięcie korbą ręcznej syreny, wyjącej przeciągle. Biegliśmy za nimi, za miasteczko, na górę, skąd widać było unoszący się kurz znaczący drogę strażaków i dym pożaru na horyzoncie. Wracając z takich wypraw, pełni wrażeń, powtarzaliśmy je w naszych zabawach. Urządzaliśmy pogrzeby znalezionym przez nas kotom, szczurom i poduszonym przez nich kurczakom. Towarzyszył nam często w tych uroczystościach starszy brat Tadzia. Szedł z przodu niosąc krzyż. My, młodsi dźwigaliśmy “denata” na desce którą kładliśmy sobie na ramiona. Pewnego razu, kiedy nasz kondukt przecinał ryneczek (pamiętam, że nieśliśmy wtedy burego kota śpiewając “Dobry Jezu…”), natknęliśmy się na grupkę przedszkolaków. Kobieta która ich prowadziła, kazała nam odrzucić “zmarłego” i opowiedziała nam o przedszkolu, o zabawkach jakie tam na nas czekają, o koniach na biegunach, o klockach z których budować można zamki prawdziwe i o samochodach na sprężynę. Była to kraina zabawek która urzekła nas jak niegdyś “kraina leniuchów” urzekła Pinokia i jego przyjaciela Knota. Ulegliśmy tym wizjom i nazajutrz, rano biegliśmy do domu za szkołą w którym był ten raj.
Nie był on jednak w stanie zatrzymać nas przy sobie. Tęskniliśmy za naszym “utraconym rajem” snując plany nowych wypraw, zadziwiających świat odkryć i podbojów. Szykowaliśmy się do obrony przed zającami sadu Kaziuka – mojego przybranego dziadka. Zima szła do nas wielkimi krokami, a my szykowaliśmy strzały i leszczynowe łuki, aby bronić kaziukowych drzew. Zające przychodziły nocą , kiedy z czerwonymi nosami siedzieliśmy grzejąc się przy kaflowych piecach. Oglądaliśmy potem, z bezsilną złością ślady ich inwazji, tropy na śniegu i obgryzione z kory małe drzewka.
Kochany Kaziuk, Kochana Kaziuczka…
Czym byłoby moje dzieciństwo bez Was? Bez Waszego domu i ogrodu porośniętego w kątach pokrzywą, w której znajdował nocleg pijany weterynarz Powęska i łopianami sterczącymi wysoko ponad moją głowę?
Bez Waszych pszczół, kapiących miodowych plastrów, lipcowych gruszek? Waszej owieczki, która .udusiła się okręcając swój łańcuch wokół śliwy rosnącej w najdalszym kącie sadu za pasieką? Jaki byłbym dzisiaj, bez Waszej kuchni pełnej wiórów i trocin, w której całą zimę stał kaziukowy warsztat stolarski? Ile razy Wasz wielki piec i parzona przez Kaziuczkę malinowa herbata uratowały mnie przed grypą i tęgim ojcowskim laniem, kiedy kryłem się, po zabawach na płynących krach, za firanką Waszej kaflowej leżanki? Jak potoczyłoby się moje życie bez kaziuczkowych, starych piosenek, które śpiewała mi przygrywając na dwóch długich polanach, niczym na skrzypkach.
Kaziukowa żona miała na imię Stefania, ale nikt jej tak nie nazywał. Zawsze była Kaziuczką. Nigdy nie kończyła żadnych szkół. Nie przeczytała w życiu ani jednej książki. Była niepiśmienna. Kiedy poszedłem do szkoły i zaczynałem nieporadnie rysować na papierze pierwsze litery, ona postanowiła nauczyć się pisać swoje nazwisko. Nauczyła się go na pamięć i nigdy nie napisała niczego więcej. Nie było to jej potrzebne. Nie wyjeżdżała też nigdy donikąd. Najdalej zawędrowała w swoim życiu do Suwałk, wtedy maleńkiego, parterowego, w połowie drewnianego miasteczka. Nigdy nie porzucała swojego świata. Bo i po co? Ten inny świat przychodził czasami do niej i przynosił jej same cierpienia. Zabierał jej męża na wojny, których sensu nie rozumiała. Tratował jej podwórze kopytami budionnowskiej konnej armii. Kazał czekać jej długie miesiące na powrót męża spod Kijowa. Potem zesłał na jej dom krasnoarmiejców. I chociaż nie zabawili oni długo , więcej szkód uczynili w gospodarstwie Kaziuczki niż niemiecki oficer który stacjonował u niej lata całe.
Nie bała się śmierci. Mówiła o niej, że jest furtką przez którą trzeba przejść, żeby dotknąć Boga. Odkąd pamiętam trzymała w stodole trumnę dla siebie, a w szafie czarną sukienkę, czarne halki i pantofelki. Mówiła, że jej śmierć nie sprawi nikomu kłopotu. Umarła nie będąc starą. Pamiętam głuchy jęk Kaziuka siedzącego samotnie przy jej trumnie. Pochowali ją przy jej malutkim synku, który zmarł kilka dni po urodzeniu i był jedynym jej dzieckiem.
Kaziuk był inny. Przewędrował z legionami Litwę i Białoruś. Rozczytywał się w gazetach. Nie zapominał języka w urzędach i potrafił dogadywać się z żydowskimi sąsiadami z którymi prowadził interesy. Namiętnie słuchał “Wolnej Europy” w domu mojego ojca bo sam nie miał radia.
Całe życie zajmował się stolarką. Palce u rąk miał ułożone do trzymania struga i nie mógł ich wyprostować po latach wykonywania tych samych czynności. Fascynowały mnie jego narzędzia, długie drewniane śruby, strugi o różnych kształtach, fantazyjnie wymodelowane rękojeści starych pił. Asystowałem często przy jego pracy. Pamiętam swoją radość kiedy zrobił mi stołeczek. Pierwsza moja półka na książki też była jego roboty.
Zabierał mnie na długie włóczęgi po polach. Uczył rozróżniać zboża. Opowiadał jak wyglądały Wakanty – przyleśne łąki w czasach, kiedy on siedmioletni chłopiec po raz pierwszy pognał krowy na wypas. Malował zapomniany świat pastuchów z jego hierarchią i prawami. Mówił jak smakuje złapana w bagnach dzika kaczka upieczona w glinianej skorupie w pastuszym ognisku.
Lubiłem być z nim, choć nie zawsze rozumiałem co mówił i robił.
Miałem dwadzieścia cztery lata kiedy umarł. Mieszkałem wtedy daleko, w Poznaniu. Wynajmowałem mały pokoik na strychu w domu przy ulicy Pasieka. Z trudem mieściły się w nim łóżko, stolik i książki. Nie pojechałem na pogrzeb wymawiając się referatem, który przygotowywałem na zajęcia z historii kultury. Prawdziwy powód był inny. Strach, że już go nie ma, że wraz z nim rozwiały się jak mgły resztki mojego dzieciństwa, których czepiałem się rozpaczliwie, w nich znajdując poczucie bezpieczeństwa i własną tożsamość.
Znałem ten strach już wcześniej. Czułem go kiedy rozbierano drewniane domki w naszej wiosce, kiedy umarł kulawy Dziemidko – dzielny wojak, żołnierz POW, a po nim Ignacy, który całymi dniami przesiadywał na ławce pod kościelnym murem. Czułem go kiedy wielkie, drogowe maszyny zalewały kocie łby na naszej ulicy czarnym asfaltem. Z łatwością można było jeździć po nim rowerem i rysować kredą, ale jego gładkość nie sprzyjała powstawaniu rwących potoków po wiosennych ulewach, po których płynęły nasze dłubane z kory łódeczki zawijając do portów daleko, aż pod cmentarzem.
Przychodził do mnie ten strach w ostatnie kaziukowe lato, kiedy przynosiłem mu uzbierane w morgach poziomki, a on patrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem, nie poznając. Brał do ręki podarek, przyglądał się z bliska owocom, jakby nie wiedział do czego służą. Rozmazywał je na twarzy nie mogąc trafić do ust. Umarł jesienią, kiedy spadają liście i z niskich, ołowianych chmur nieustannie siąpi deszcz. Jego śmierć była moją inicjacją w dorosłe życie.
* * *
(…) Kredens z którego wyciągał tamte naczynia jest w domu matki do tej pory. Pożółkły i odrapany, przestał być najważniejszym meblem w jej kuchni. Po latach trafił do gospodarczej komórki, a matka przechowuje w nim puste słoje po ogórkach, rzadko używane garnki, patelnie. Swoim kształtem przypominał mu wtedy ołtarz z parafialnego kościoła. Jego zwarty, na trzy dzielony dół – niczym ołtarzowe antepedium – trzymał na sobie lżejszą w rysunku, górną część z matowymi szybkami i małą szafeczką na kluczyk zamykaną, jak prawdziwe tabernakulum. Toteż często w swoich zabawach stawał na jego tle wcielając się w postać księdza proboszcza i przemawiał do klęczących przed nim kochanej niani Bronci i jego malutkiej siostrzyczki. Za cały strój duchownego wystarczał mu jedwabny szalik ojca w czarno-szare paski. Niania Broncia zabierała ich (jego i jego siostrzyczkę) często na poranne msze do kościoła obok którego stał dom wybudowany przez jego ojca.
Obrządek sprawowany wtedy po łacinie wydawał mu się tajemniczym zaklinaniem Boga, a wielokrotnie słyszane z ust księdza łacińskie słowa wryły mu się głęboko w pamięć. Powtarzał je później w swoich zabawach stojąc przed kuchennym kredensem. Nianię Brońcie radowało to niezmiernie i przepowiadała mu karierę w duchownej sukience.
Zanim jeszcze nauczył się czytać, czuł szacunek dla słowa pisanego. Intrygowała go zwłaszcza wielka księga, którą nie raz widział na ołtarzu. Zazdrościł księdzu, że potrafi z niej czytać i rozumie słowa tam zapisane. Była oprawiona w ciemną skórę, a rogi jej okładek zdobiły metalowe okucia. Jego marzenie, żeby móc jej dotknąć ziściło się w dniu, kiedy niania zabrała go po mszy do zakrystii. Wykorzystał skrzętnie ten moment i kiedy ona zajęta była rozmową z dobrodziejem on buszował bezkarnie po zakamarkach tego pomieszczenia. Oglądał stare flakony, naczynia liturgiczne, złote hafty na ornatach.
Nagle zobaczył księgę. Leżała otwarta na pulpicie komody stojącej w rogu pod oknem. Całą jedną stronę zajmował oleodruk czerwono-żółto-niebieski z dużą ilością złoceń w tle. Nie pamięta już co przedstawiał. Drugą stronę rozpoczynał wielki inicjał, litera wyłaniająca się z gąszczu ornamentów, liści i łodyg jakiejś tajemniczej rośliny. Za nią biegły inne litery układające się w słowa, których przeczytać nie potrafił. Następne strony kryły podobne tajemnice.
Jego święta księga nie była tak piękna. Bez obrazków, okuć na rogach okładek i obfitych złoceń. Oprawiona w żółte płótno z tłoczonymi w nim literami była pokaźna. Liczyła może tysiąc stron. Była to duża , solidna i ciężka księga i to w jego oczach stanowiło o jej wartości. Treść była nieważna. I tak przecież nie umiał czytać. Znalazł ją leżącą na szafie w pokoju ich domu w którym nikt nie mieszkał. Stała tam tylko ta szafa na ubrania, a zimą – ponieważ pokój był nie opalany, ojciec wstawiał tam dłubane w jednym pniu “koryto”, w którym matka przechowywała peklowane mięso z poćwiartowanej, ubitej świni. Księgę umieścił w kredensie, w jego dolnej lewej części, która była zamykana na osobny kluczyk (bardzo ważna okoliczność). Uzyskanie pozwolenia na użytkowanie tej części matczynego kredensu nie było wcale rzeczą łatwą i wymagało od niego wielu starań, próśb i obietnic, że będzie dobrym, grzecznym i kochającym dzieckiem. Matka w końcu uległa i miał swoją księgę, swoją szafkę i swój do niej klucz.
Miał swój skarb, swoją tajemnicę, swój sekret. Księga leżała w szafie na rozesłanej, szydełkowej serwetce, a w nim rosło pragnienie zgłębienia jej tajemnicy. Postanowił więc jak najszybciej nauczyć się czytać. Dla niej, dla tej księgi. Odczytał wreszcie nazwisko jej autora i tytuł. Tłoczone w żółtym płótnie litery oznajmiały: Honoriusz Balzac “Stracone złudzenia”.
* * *
Był kot, który za dnia , a także i nocą zakradał się na nasze i naszych sąsiadów podwórze i podkradał kurczaki. Dusił je, częściowo zjadał. Ich poszarpane ciałka, które coraz częściej znajdowaliśmy porzucone na trawie, pod krzakami porzeczek i agrestów, napawały nas dzikim lękiem, a wśród dorosłych narastał coraz większy gniew na kota – mordercę. W końcu kot został schwytany i osądzony. Owinięto go i skrępowano jakimiś szmatami. Były to stare pieluchy, czy porwane prześcieradła. Pamiętam przerażenie w jego oczach, które po chwili zniknęły szczelnie zawinięte w owe płótna. Tak skrępowany leżał na trawie jak szmaciana lalka zgubiona podczas zabawy przez jedną z naszych koleżanek. Zawiniątko ruszało się jednak i to podtrzymywało w nas, dzieciakach, niepokój i zaciekawienie.
Dorośli oprawcy stali obok nie zainteresowani rzucającym się po trawie zawiniątkiem. Pili wódkę. Śmiali się i rozmawiali o czymś czego my, malcy, nie byliśmy w stanie pojąć.
Nagle jeden z nich schylił się, podniósł nieszczęsne zwierzę i ruszył przez boczną furtkę na koniec podwórza, tam gdzie z pokrzyw i rosnących gęsto krzaków porzeczek sterczała stara, kamienna ściana po budowli, której nikt już nie pamiętał. Reszta ruszyła za nim. My, maluchy skradaliśmy się za nimi w bezpiecznej odległości. Idący z przodu mężczyzna dotarł do muru. Rzucił wciąż popiskujące zwierzę na ziemię. Zapalił papierosa. Inni stanęli obok i znów usłyszeliśmy ich śmiech. Nagle wszystko ucichło. Mężczyzna który szedł pierwszy rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał go butem. Sięgnął po zawiniątko. Cała reszta rozstąpiła się w milczeniu tworząc półkole. Wpatrywała się w człowieka z przeraźliwie krzyczącym kotem. Ten ważył go jeszcze przez chwilę w dłoniach. Po czym chwycił mocno za jeden koniec. Uniósł w górę. Usłyszeliśmy urwany płacz. Zobaczyliśmy czerwoną plamę na ścianie. Potem drugi nagły ruch ręki i ponownie głuche uderzenie. A potem czerwona, mokra szmata śmignęła jak błyskawica tuż pod naszymi nogami i wpadła w zboże rosnące tuż za płotem, pod którym przycupnęliśmy.
Potem był śmiech tych, którzy stali w półkolu. Widziałem jeszcze raz tego kota, kilka dni, albo tygodni później. Ocalał. Żył. Krył się po polach. Chował się w krzakach. Nie miał twarzy. Nie widziałem jego oczu. Jego głowa była nieforemną bryłą pozlepianą strupami sczerniałej krwi. Potem zniknął, a ja o nim zapomniałem.
Wiesław Szumiński