Pogranicze dla Profesora, Monika Żmijewska, "Gazeta Wyborcza" 6.10.2006
W żydowskiej synagodze w Sejnach splotła się wczoraj historia Polski i Ukrainy. Za sprawą jednego człowieka. Dodajmy: Człowieka Pogranicza.
Taki tytuł otrzymał wczoraj wielki przyjaciel naszego kraju, ukraiński publicysta, 86-letni prof. Bohdan Osadczuk, od 1941 roku mieszkający w Berlinie. Nazywano go już Środkowoeuropejczykiem, atamanem współpracy Polski i Ukrainy, hetmanem koronnym dziedzictwa paryskiej "Kultury", do której pisał przez pół wieku. - Człowiekiem pogranicza był przez całe swoje życie, teraz może używać tytułu oficjalnie - żartowali w kuluarach uczestnicy uroczystości, naukowcy z Polski i Ukrainy, Izraela.
- W osobie Bohdana Osadczuka honorujemy współpracownika Jerzego Giedroycia, animatora pojednania i zjednoczenia, jednego z tych, którzy mieli swój udział w obaleniu muru berlińskiego i upadku imperium sowieckiego - mówił Krzysztof Czyżewski, szef Ośrodka "Pogranicze", pomysłodawcy tytułu.
- To zaszczytne i satysfakcjonujące wyróżnienie. Z jednej strony zaokrągla moją działalność na polu zbliżania Polski i Ukrainy i wciągnięcia naszych narodów na orbitę Europy - dziękował Osadczuk. Na emeryturę udać się nie zamierza: - Tytuł to też zapłon na dalszą moją działalność, o ile mi sił starczy.
Trud ponad 60-letniej pracy profesora uhonorowały także władze Ukrainy i tamtejsze środowisko akademickie. To właśnie w Sejnach wręczono Osadczukowi najwyższe odznaczenie Ukrainy (klasy polskiego Orderu Orła Białego, który już zresztą ma kolekcji) - Order Jarosława Mądrego. Wkrótce po odczytaniu gratulacji od prezydenta Juszczenki (nazwał profesora Hamletem Ukrainy) na piersi laureata znalazło się jeszcze jedno odznaczenie: medal Akademii Mohylewskiej. A pod pachą - prezent od Ośrodka "Pogranicze", obraz namalowany przez malarza Andrzeja Strumiłłę. - To Cień Anioła - rzekł malarz, wręczając dzieło. - A nie anielicy aby? - poddał w wątpliwość płeć bohatera obrazu laureat.
To był fascynujący wieczór - spotkanie z legendą publicystyki, niezwykle ciekawym człowiekiem. Wszyscy spodziewali się, że zgodnie z planem Osadczuk nakreśli z rozmachem wizję kryzysu europejskiego. Profesor tymczasem uznał: - To nudne, spotkań jeszcze przed nami dużo, kryzys będzie trwał, zdążę - i zaczął piękną, staranną polszczyzną opowiadać o sobie. Była to opowieść niezwykła, jak życie profesora - pełna zwrotów akcji i humoru także.
Mówił więc profesor o gazetach, które w jego życiu są bardzo ważne: - Z gazet nauczyłem się czytać, jeszcze zanim zacząłem pisać. Zawsze je zbierałem, zawsze mnie interesowało, co się dzieje w świecie. I tak, choć chciałem zostać leśniczym lub kucharzem - zostałem dziennikarzem. Zacząłem w 1940 w Chełmie, gdzie pisałem korespondencje do gazety ukraińskiej redagowanej w Krakowie. Można powiedzieć, że gazety dały mi dużo szczęścia: choćby wtedy, gdy w 1941 roku jechałem do Berlina. W swej naiwności wiozłem ze sobą kosz z gazetami lewicującymi. Na dworcu we Wrocławiu kupiłem hitlerowski szmonces i rzuciłem na wierzch. Wezwany przez przestraszonych celników gestapowiec wziął ją do ręki i do reszty na szczęście nie zaglądał.
O wojennym Berlinie: - To było dziwne miasto. Niby stolica imperium, ale jej mieszkańcy byli - jak na imperium - zadziwiająco normalni, pozwalali sobie nawet kpić z władzy. Dobrze się tam czułem. Tak dużo było tam robotników - ściągniętych z Czech, Polski, Ukraińców, Białorusinów - że Niemcy byli właściwie w mniejszości. Pracowałem w monopolu zapałczanym, ale dalej wysyłałem korespondencje do Krakowa o codziennym życiu w Berlinie. Po jednym bombardowaniu uciekałem przez morze płomieni. Doszedłem do palącego się zoo, przechodziłem przez martwe krokodyle, które zastygły na ulicach. To było tak niesłychane wrażenie, że od razu musiałem je z siebie wyrzucić. Na poczcie napisałem tekst: Berlin się pali. W Krakowie niemiecki cenzor, kompletnie pijany - to puścił.
O tym jak został Włochem: - Niemiecki urzędnik zapytał mnie: skąd pan jest? Z Kołomyi. Urzędnik: Kolomea? To Italia. Ja: Nie, to Galicja. Urzędnik: - Co pan plecie? Galicja jest w Hiszpanii, a Kolomea we Włoszech. Jest pan Włochem.
Monika Żmijewska
"Gazeta Wyborcza" Białystok 6.10.2006