O człowieku małym jak kamyk.
Odkąd sięgam pamięcią czytając książki Jerzego Ficowskiego czułem potrzebę działania, wyrzuty sumienia, że czegoś jeszcze nie zrobiłem, nowe brzemię odpowiedzialności. Dlaczego? Przecież jest to twórczość wolna od politycznej doraźności i publicystyki, choćby nawet wydawana była w podziemiu i objęta zakazem druku. Coś jednak sprawiało, że obcując z nią stawałem się „człowiekiem sprawy”, a przynajmniej tego chciałem... Tej szczególnej formie zaangażowania autora Inicjału chcę poświęcić kilka słów wspomnienia o nim – człowieku małym jak kamyk, który wrzucony do wody naszych ludzkich i polskich spraw codziennych (książką, listem, pamięcią) wielkie zataczał kręgi.
Wybraliśmy się pewnego dnia z Jerzym Ficowskim na przechadzkę po Warszawie. Niewiele czasu zabawiliśmy na Filtrowej 47, w miejscu, gdzie mieścił się ongiś raj dzieciństwa i które stało się „tatuażem pamięci”. Po końcu świata nigdy tam nie zachodził, było równie dalekie od Żoliborza, gdzie mieszkał, jak Witebsk od Paryża Marc Chagalla. Byliśmy w okolicach Pawiaka, w którym cudem nie został rozstrzelany, i pod pomnikiem Powstania Warszawskiego, w którym walczył. Pokazał mi miejsce, gdzie Jego przyjaciel, który przeżył powstanie i niewolę, w PRL-u skończył życie skokiem samobójczym. Poszliśmy na Nowe Miasto powspominać E.T.A. Hoffmanna (mieszkał tam przez czas pewien) – jego pierwszą fascynację literacką, którego opowiadanie tłumaczył w 1940 r. Na Krakowskim Przedmieściu szukaliśmy kamienicy, gdzie miał swój zakład Gracjan Lepianko, który przed wojną, do spółki z Czerkiesem Eliaszewiczem, utworzył „Atelier Przemysłu Artystycznego”, wsławione tym, że Kwiekowi, królowi cygańskiemu, salę na bal kolorowo „zacyganiło”. Na Smolnej opowiedział o małej rudej Rajzli, która nie przeminęła dzięki Odczytaniu popiołów. Byliśmy na Muranowie, w miejscach, gdzie mur oddzielał go od getta, przy pomniku innych powstańców Warszawy. W okolicach kościoła św. Anny przypomniał sobie jak dogonił go Jan Józef Lipski i wskazując palcem na kościelne ogłoszenie, zawiadamiające o jakimś nabożeństwie z cytatem z Listu do Koryntian (który na obwieszczeniu wypisany był skrótowo: „List do KOR) – spytał („po starej przyjaźni”), czy nie zechciałby przystąpić do Komitetu Obrony Robotników...
To prawda, że chodził własnymi ścieżkami i poznał co to samotność. Nie był jednak wewnętrznym emigrantem, stroniącym od świata. Może by i tego chciał, może czułby się z tym dobrze jak w domu . Nie był przecież typem żołnierza ani działacza społecznego bądź politycznego. Los jednak prowadził go ku różnorakim zaangażowaniom. Nie byłby sobą, gdyby nie przyjął ich na siebie. Nie byłby sobą nie tylko jako obywatel, świadek i przyjaciel, ale również jako poeta. Na tym polega paradoks jego osoby i jedna z tajemnic jego pisarstwa.
Prawda o jego zaangażowaniu skrywa się w Warszawie. To niezgłębiona i nie zapisana jeszcze opowieść XX wieku – ten poeta i to miasto. Z wyjątkiem lat niewoli i okresu zaraz po wojnie, kiedy mieszkał w podwarszawskich Włochach – przez całe życie miał tu swój dom. Powrócił do swojego miasta zaraz po katastrofie. Uczynił inaczej niż zapisane to było w matrycy losu pisarzy tej epoki, która była matrycą wygnania. Co to by było gdyby Celan pozostał w Czerniowcach, Miłosz w Wilnie, Grass w Gdańsku, Herbert we Lwowie? Mit tych miast powstawał na emigracji, w oddali. A mit Warszawy, podobnie jak Dublin czy Sarajewo miasta-symbolu XX wieku? Opowiadają go te wersy wiersza (Muranów góruje...):
chciałbym tylko milczeć
a milcząc kłamię
chciałbym tylko iść
a idąc depczę
Nie mógł tych wersów napisać ktoś z oddali, a jedynie mieszkaniec miasta po zagładzie. A przede wszystkim tylko ktoś, kto nie może pozostać bierny, jest świadkiem końca, ale też budowniczym na zgliszczach, bo życie po zagładzie toczy się dalej... Może by i chciał udać się na wewnętrzną emigrację, „na oknie podlewać pelargonie” – jak pisał w Piosence o powrocie, pierwszym wierszu pierwszego tomu poezji – ale nie może, bo słowu poetyckiemu by skłamał, a sobie się sprzeniewierzył.
Krzysztof Czyżewski