Uparty Ukrainiec, Marcin Wojciechowski, "Gazeta Wyborcza" 14.10.2006
Choć żył na emigracji, przez lata był nieformalnym ambasadorem sprawy ukraińskiej w Polsce. O prof. Bohdanie Osadczuku z okazji przyznania mu tytułu "Człowiek Pogranicza" pisze
Na starej pocztówce z Kołomyi widać niewielkie, co najwyżej dwupiętrowe domy. Trójkątny, brukowany rynek zamyka wieża ratuszowa. Przy rynku kawiarnia wiedeńska, kilka eleganckich sklepów, nieduża figura Matki Boskiej na cokole. W dni targowe rynek zapełnia się wiejskimi wozami. Głosy żydowskie i ukraińskie splatają się z polskimi. Typowe galicyjskie miasteczko żyjące w cieniu pobliskiego Stanisławowa. W czasach Austro-Węgier Kołomyja nosiła dumną nazwę Colomea. To brzmiące nieco z włoska słowo uratuje kiedyś Bohdanowi Osadczukowi życie.
- Mało z Kołomyi pamiętam. Znam ją raczej ze współczesnych wizyt, bo ten obraz z dzieciństwa jest już zatarty. Mój stosunek do miejsca urodzenia jest bardzo emocjonalny, ale raczej nabyty niż przeżyty, zaczerpnięty z lektur i opowiadań rodziców...
Osadczuk przyszedł na świat w sierpniu 1920 r., równo dwa tygodnie przed cudem nad Wisłą. W czasie wojny polsko-bolszewickiej koło Kołomyi przechodziła armia konna Budionnego, ale szybko ją stamtąd przepędzono.
W owym czasie sojusznikiem Polski była ukraińska armia atamana Semena Petlury. Oba wojska miały wspólnie walczyć z bolszewikami o wolną Ukrainę. Jednak w 1921 r. pokój ryski przekreślił szanse na niepodległość Ukrainy. Granicę polsko-rosyjską wyznaczono na Zbruczu. Ukraińcy musieli wybierać pomiędzy Polską i Rosją Sowiecką. Piłsudski czuł, że zawierając pokój z Sowietami, zdradził Ukraińców. Podczas wizyty w jednym z obozów, w którym przebywali internowani żołnierze Petlury, wypowiedział pamiętne słowa: - Panowie, ja was przepraszam, ja was bardzo przepraszam...
Starzy petlurowcy byli pierwszymi nauczycielami politycznymi Osadczuka. - Po zwolnieniu z internowania często klepali biedę. Pamiętam, jak przychodzili do nas do domu. Za kawałek chleba opowiadali dawne historie, śpiewali ukraińskie pieśni. Mimo nie najlepszych doświadczeń żywili wielki sentyment do Polski i Piłsudskiego.
Być może pod wpływem tych spotkań w przyszłości Osadczuk nie zwiąże się z nacjonalistami. Zawsze będzie zwolennikiem współpracy polsko-ukraińskiej.
Ojciec Osadczuka - z pochodzenia chłop, który nie ukrywał swych ukraińskich korzeni - był nauczycielem wiejskim. Po wojnie polsko-bolszewickiej pozostał w Kołomyi, ale ze względu na ukraińskość i lewicowe poglądy nie był dobrze widziany w II RP. Gdy polityka wobec mniejszości się zaostrzyła, całą rodzinę przeniesiono do Pińczowa na Kielecczyźnie. - To była wówczas planowa akcja. Chodziło o to, żeby masy ukraińskie oderwać od swojej inteligencji - mówi Osadczuk. Wspomina, że świat Kongresówki był dla niego i jego rodziców zupełnie obcy.
Przez pewien czas ojciec uczy w Pińczowie, ale w końcu i tu zostaje usunięty z pracy. Młody Osadczuk pod koniec gimnazjum wchodzi w konflikt z prefektem szkolnym naśmiewającym się z żydowskiego ucznia. Wzburzony chłopiec uderza księdza w twarz. Dyrektor szkoły próbuje załagodzić konflikt, ale ksiądz nazywa Osadczuka "ukraińską świnią". - Czy gdyby w czasie zaborów ktoś nazwał pana "polską świnią", to by pan go przeprosił? - pyta Osadczuk dyrektora, który domaga się, by chłopiec przeprosił księdza. Tuż przed maturą Bohdan zostaje dyscyplinarnie relegowany ze szkoły.
Rodzina klepie biedę. - Łapaliśmy z ojcem raki i woziliśmy je na sprzedaż do Krakowa. To było nasze główne źródło utrzymania.
Od zaprzyjaźnionego kioskarza dostaje za darmo stare egzemplarze gazet, które dosłownie pochłania. - Czytałem wtedy wszystko i tak mi zostało do dziś - żartuje. Po chwili dodaje z powagą: - Nasza sytuacja była wtedy rzeczywiście ciężka. W pewnym sensie wybuch wojny był dla nas wybawieniem...
Wśród Ukraińców
Już w latach 30. działająca w Galicji Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów utrzymywała bliskie kontakty z Abwehrą. Po kampanii wrześniowej Niemcy pozwolili Ukraińcom tworzyć organizacje samopomocowe i komitety pełniące rolę lokalnej quasi-administracji, wydawać gazety, prowadzić niezależne życie kulturalne.
- Naziści stosowali czwórpodział - mówi Osadczuk. - Oczkiem w głowie byli dla nich Niemcy mieszkający przed wojną w Rzeczypospolitej, czyli volksdeutsche. Na drugim miejscu byli Ukraińcy z Galicji, a przede wszystkim z Austrii, na wpół zgermanizowani. Spora ich część należała do NSDAP. Zajmowali ważne stanowiska w administracji ukraińskiej. Trzecią kategorię stanowili Polacy, a czwartą Żydzi. Niemcy grali na wszystkich klawiszach narodowościowych.
Osadczuk zdaje maturę na ukraińskich kursach w Krakowie. Zostaje skierowany jako urzędnik do Ukraińskiego Komitetu Pomocy w Chełmie. Nieuchronnie zbliża się wojna niemiecko-sowiecka. Chełm jest miastem granicznym po stronie niemieckiej. Za Bugiem rozciąga się już strefa okupowana przez Sowietów. W Chełmie Osadczuk obserwuje narastający konflikt polsko-ukraiński.
- Polacy, chyba podziemie, zastrzelili ukraińskiego nauczyciela, bo zorganizował szkołę. Potraktowali to jako akt kolaboracji z Niemcami. Dla mnie był to duży wstrząs. Nauczycielowi wyprawiono wielki pogrzeb, na którym padały antypolskie hasła: "My się zrewanżujemy"...
Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów uważała w tym czasie, że trzeba współpracować z Niemcami, ale różniła się w kwestii metod. Frakcja banderowców (od nazwiska jej przywódcy Stepana Bandery) twierdziła, że Niemców trzeba stawiać wobec faktów dokonanych. Po wkroczeniu Wehrmachtu do Lwowa proklamowała utworzenie państwa ukraińskiego, za co Bandera trafił do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen.
Druga frakcja - melnykowców (od nazwiska Andrija Melnyka) była zdania, że nie należy Niemców drażnić radykalnymi krokami, lecz powoli zaskarbiać sobie ich sympatię i zaufanie. Spory między obu frakcjami często załatwiano za pomocą pistoletów i noży. Banderowcy stopniowo zyskiwali przewagę.
Osadczuka kusili głównie melnykowcy. - Chyba wiosną 1941 r. zaproponowali mi, żebym przeszedł Bug i na terenach zajętych przez ZSRR stworzył zalążki ukraińskiej administracji, która po wkroczeniu Niemców powita ich jako gospodarz tych ziem. Ja jednak nie paliłem się do wojaczki, która oznaczała niemal pewną śmierć z rąk sowieckich, niemieckich, polskich albo konkurujących ze sobą frakcji ukraińskich. Nie chciałem umierać. Uciekłem dosłownie w ostatniej chwili.
Swoimi wątpliwościami Osadczuk podzielił się z jednym ze starych działaczy ukraińskich, dawnych przyjaciół ojca. Ten poradził mu, by wyjechał do Berlina na studia. W tym czasie Ukraińców przyjmowano na niemieckie uczelnie. W 1941 r. Osadczuk trafił na wydział historyczny Uniwersytetu im. Humboldta w Berlinie.
Italianiec w Berlinie
Stara kamienica w centrum Berlina. Wielopokojowe mieszkanie generała Wehrmachtu, który walczy na froncie. Mimo późnej pory z mieszkania dobiega głośna muzyka i śmiechy. To córka generała, blondwłosa piękność, urządziła potańcówkę dla kolegów ze studiów. Osadczuk przytula w tańcu gospodynię. Tańczą w rytm angielskiego jazzu. Nie wiadomo, czy płyta jest przedwojenna, czy przemycono ją do Niemiec pomimo wojny z Wielką Brytanią. Atmosfera jest tak szampańska, że na głowie Osadczuka ląduje generalska czapka ojca gospodyni.
- Atmosfera w Berlinie była zupełnie inna, niż można by sądzić. Wśród zwykłych ludzi nie wyczuwało się uwielbienia dla Hitlera. Na ulicy mało kto witał się hitlerowskim pozdrowieniem. Wręcz demonstracyjnie uchylano sobie kapelusza. Zupełnie inaczej było np. we Wrocławiu, gdzie ludzie witali się w tramwaju, podnosząc rękę do góry.
Na uczelni Osadczuk zakłada koło naukowe pod tajemniczą, ale poważnie brzmiącą nazwą Instytut Morza Czarnego. - Chodziło mi o to, żeby klub miał adres na uniwersytecie. Dzięki temu znajomym w Polsce wysyłałem niemieckie gazety, a sam dostawałem na adres klubu prasę z kraju. Tą drogą przysyłano mi nawet Biuletyn Informacyjny Armii Krajowej i inne wydawnictwa podziemne.
Pod koniec wojny załamuje się system stypendiów dla studentów ukraińskich. Osadczuk musi iść do pracy. Ma do wyboru posadę gazeciarza albo strażnika pilnującego fabryk podczas alianckich nalotów. Gazeciarzom marnie płacą, więc decyduje się na strażnika. Trafił do fabryki zapałek. Podczas załatwiania formalności w urzędzie pracy urzędnik pyta go, skąd pochodzi. - Z Colomei - odpowiada Osadczuk. - To we Włoszech? - pyta urzędnik. - Nie, w Galicji.
- Proszę nie opowiadać głupot. Galicja jest przecież w Hiszpanii, a Colomea we Włoszech... - burczy urzędnik, wpisując w dokumentach Osadczuka narodowość włoską.
Po wkroczeniu Armii Czerwonej do Berlina Osadczuk nie opuszcza miasta. Pada ofiarą łapanki zorganizowanej przez NKWD. - Mieli oni zwyczaj zamykania ulicy z dwóch stron. Potem legitymowali wszystkich, by wyłowić z tłumu urzędników hitlerowskich i wszystkie podejrzane elementy - opowiada.
Podczas łapanki zainteresował się nim oficer NKWD. Jako Ukrainiec i przedwojenny obywatel polski Osadczuk był mocno podejrzany. Uratował go żołnierz przeglądający dokumenty. - To jakiś zasrany Italianiec... - powiedział. Oficer machnął ręką.
Golonka z Giedroyciem
Przez krótki czas Osadczuk pracuje w Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie. Zastanawia się, czy nie wrócić do kraju, ale wiadomości o narastającym stalinizmie skutecznie go przed tym powstrzymują. Ucieka z Misji, w której najpewniej zostałby aresztowany w czasie czystki zorganizowanej pod koniec lat 40. wśród jej pracowników.
Działa w środowisku przedwojennych ukraińskich liberałów, którzy znaleźli się na Zachodzie. Wiąże się z Wolnym Uniwersytetem Ukraińskim w Monachium - w przyszłości zostanie jego prorektorem.
W 1950 r. uczestniczy w Kongresie Wolności Kultury w Berlinie. Kongres zorganizowano z inicjatywy Amerykanów, którzy starali się stworzyć przeciwwagę dla coraz silniejszych wpływów sowieckich wśród elit umysłowych Zachodu. Na Kongresie jest też obecna delegacja paryskiej "Kultury" z jej szefem Jerzym Giedroyciem i Józefem Czapskim. Czapski wygłasza płomienną mowę. Wypomina organizatorom, że na Kongresie nie ma przedstawicieli uciskanych narodów ZSRR - Ukraińców, Litwinów i Białorusinów.
Osadczuk postanawia poznać bliżej ekscentrycznych Polaków. Podczas spotkania Giedroyc - jak zwykle z pewnym zażenowaniem - pyta, gdzie w Berlinie można zjeść dobrą golonkę. Na koniec proponuje Osadczukowi współpracę z "Kulturą" i zaprasza go do odwiedzenia redakcji w Paryżu.
Osadczuk odpowiada na zaproszenie po paru miesiącach. "Kultura" jest pierwszym polskim środowiskiem emigracyjnym, które głośno mówi, że Lwów powinien pozostać ukraiński, Wilno litewskie, a gwarancją bezpieczeństwa wolnej Polski w przyszłości może być jedynie niepodległa Ukraina, Litwa i Białoruś. Dziś wydaje się to oczywiste, wtedy wywołało gigantyczny skandal wśród polskiej emigracji wywodzącej się głównie z kresów.
- Zespół złożony z trzech prekursorów ugody z Ukraińcami: Juliusza Mieroszewskiego, Józefa Łobodowskiego i Jerzego Stempowskiego, pod egidą redaktora naczelnego "Kultury" dokonał przełomu w stosunkach polsko-ukraińskich. Najpierw na emigracji, potem stopniowo w Polsce - mówi Osadczuk.
Pisuje dla "Kultury" korespondencje z Niemiec pod pseudonimem "Berlińczyk". Pośredniczy też w kontaktach tego pisma z emigracją ukraińską. Później stanie się autorem "Kroniki polsko-ukraińskiej". Polakom tłumaczy ukraińską historię i wrażliwość, Ukraińców przekonuje, że po stronie polskiej są środowiska gotowe do współpracy. Przez dziesięciolecia jest nieformalnym ambasadorem sprawy ukraińskiej w Polsce i orędownikiem porozumienia z Polską wśród Ukraińców.
Jego berlińskie mieszkanie staje się punktem kontaktowym "Kultury". Przewijają się przez nie Witold Gombrowicz, Marek Hłasko i polscy pisarze wypuszczani z rzadka na Zachód - m.in. Zbigniew Herbert. Wracający z Paryża Adam Michnik świętuje u Osadczuka swe 18. urodziny.
Sylwester z Günterem Grassem
Podejmuje współpracę z wpływowym szwajcarskim dziennikiem "Neue Zürcher Zeitung". Szybko staje się jego głównym specjalistą od bloku sowieckiego. To z kolei otwiera mu drogę na salony w Niemczech. Przyjaźni się z Günterem Grassem, razem spędzają sylwestra. Czasem bywa proszony o konsultację przez kanclerza Willy'ego Brandta.
- Z Grassem pokłóciłem się, bo zarzucił mi kiedyś, że Ukraińcy kolaborowali z Niemcami. Z Brandtem poróżniłem się, gdy demonstracyjnie obściskiwał się z Breżniewem. Napisałem o tym bardzo złośliwy komentarz. Zawsze popierałem politykę Brandta wobec Polski, ale uważam, że wobec ZSRR szedł za daleko.
"Neue Zürcher Zeitung" miało trzy wydania dziennie. Gdy działo się coś ważnego, a działo się prawie zawsze, do każdego wydania Osadczuk musiał przez telefon przedyktować maszynistce zaktualizowaną wersję tekstu. Dostęp do źródeł jest trudny. O wyjeździe na Wschód nie ma nawet co marzyć. Osadczuk czyta więc gazety wydawane w krajach socjalistycznych i prasę emigracyjną. Bezcenne są dla niego kontakty z ludźmi, którzy przedostali się przez żelazną kurtynę.
Jeździ więc na wszystkie zjazdy lewicowej inteligencji na Zachodzie, na których pojawiają się goście z krajów socjalistycznych. Tam łowi najciekawsze kontakty. W ten sposób w latach 60. poznał Wiktora Woroszylskiego, z którym przyjaźń przetrwa aż do śmierci poety.
W latach 70. Osadczuk jest w Niemczech człowiekiem instytucją. Dostaje prestiżową profesurę na wydziale historii Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. Wykłada historię Europy Środkowo-Wschodniej.
Po raz pierwszy po wojnie przyjeżdża do Polski w lipcu 1989 r. Zamieszkuje na Żoliborzu u Woroszylskiego, u którego będzie się zatrzymywać prawie zawsze. Rytuał jest zawsze ten sam. Najpierw żona Woroszylskiego przygotowuje uroczystą kolację, potem Osadczuk zamyka się w pokoju ze swoimi rozmówcami, z którymi konferuje do świtu o sprawach polsko-ukraińskich.
Gdy Ukraina odzyskuje niepodległość, staje się wpływowym, acz nieformalnym doradcą ds. zagranicznych jej pierwszych prezydentów - Leonida Krawczuka i Leonida Kuczmy. Przekonuje o konieczności zbliżenia z Polską.
- Przyznam, że na początku nie było to łatwe. Obaj nie zauważali takiego kraju jak Polska. Mówili, że Ukraina powinna przyjaźnić się z Niemcami lub USA. A ja ich pytałem: jak będziecie to robić z pominięciem Polski? Z dzisiejszej perspektywy widać, że co nieco udało mi się osiągnąć.
Często prosi go także o radę w sprawach ukraińskich prezydent Aleksander Kwaśniewski, do którego, mimo jego postkomunistycznej przeszłości, Osadczuk od razu nabrał sympatii. - Może dlatego, że zawsze byłem bliższy lewicy niż prawicy... - śmieje się.
Sześć lat temu obchodził 80-lecie. Wciąż jednak nie przestaje pracować - pisze, udziela wywiadów, jeździ, nie opuszcza żadnej ważniejszej imprezy polsko-ukraińskiej. Na wieść o wybuchu pomarańczowej rewolucji natychmiast zjawił się w Kijowie. Po zwycięstwie rewolucji był szczęśliwy jak nigdy. "Europa przeciera oczy. Ci, którzy nie widzieli Ukrainy, na ich utrapienie, zaczynają ją dostrzegać" - mówił w wywiadzie dla "Gazety".
Wciąż jest duszą towarzystwa, wciąż tryska humorem, wciąż opowiada nowe anegdoty ze swego bogatego życia. Na niedawnych obchodach 100. rocznicy urodzin Giedroycia w Paryżu próbował porwać dużo od siebie młodsze towarzystwo na tańce w nocnym klubie. Gdy nikt się na to nie zdecydował, pojechał sam.
Tydzień temu, gdy w Sejnach uroczyście wręczano mu tytuł "Człowieka Pogranicza", odtrącał ręce tych, którzy chcieli mu pomóc wejść po schodach. - Ja muszę sam! Może za dwa lata będę potrzebował pomocy...
Nic dziwnego, że Giedroyc po jednym ze sporów powiedział o nim: "Uparty Ukrainiec".
Korzystałem z książek:
Bohdan Osadczuk "Niepodległa Ukraina". Wyd. Pogranicze, Sejny 2006. Seria "Meridian"
Jerzy Giedroyc "Autobiografia na cztery ręce". Oprac. i posłowie: Krzysztof Pomian. Wyd. Czytelnik, Warszawa 2006
Marcin Wojciechowski
"Gazeta Wyborcza" 14.10.2006