Rozmowa z Krzysztofem Czyżewskim w kwartalniku "Prowincja"
Leszek Sarnowski: „Jesteśmy już stąd, lub zawsze stąd byliśmy. To nasze miejsce na ziemi, albo czasem tu wracamy. To nasza szkoła, szpital, kościół, park, ulica, sklep, kino, cmentarz, skraj lasu. To nasza Prowincja… Swojego miejsca nie uważamy za dopust Boży czy przykład zmarnowanego życia. To może peryferia i zaścianek, ale to miejsce naszych pierwszych miłości, młodzieńczych wierszy, narodzin kolejnych dzieci, pasji, nadziei, aspiracji, groby bliskich i w końcu miejsce wybrane. Smuci nas niesprawiedliwa plotka, wścibstwo, nuda, brak perspektyw dla wielu. Cieszy nas rozpoznawalność, życzliwość, brak pośpiechu, zapach wiosny w pobliskim lesie, szum rzeki czy jeziora a także to, że nasz rododendron i magnolia sąsiadki przetrwały kolejną zimę”. Tak pisaliśmy sześć lat temu, inaugurując pierwszy numer naszego kwartalnika „Prowincja”. Może nieco sentymentalnie? Wy do Sejn przybyliście z metropolii, z zewnątrz - Krzysztof i Małgorzata Czyżewscy, Bożena i Wojciech Szroederowie. Dlaczego właśnie tam?
Krzysztof Czyżewski: - Sejny są miasteczkiem pogranicza, żywcem wyjętym z monodramu „Garść wierzbowych gruszek”, który ułożyłem z tekstów Ficowskiego, Miłosza, Papuszy, Mieżełajtisa, Szewczenki, Nuchima Bomsego oraz pieśni z dorzeczy Niemna i Bugu. To była teatralna inicjacja w świat wielogłosowej opowieści o współistnieniu różnych kultur i narodowości. Jeździłem z tym spektaklem w latach 80. po całej Polsce, dotarłem z nim do Czarnej Dąbrówki na Kaszubach, gdzie Bożena i Wojtek Szroederowi prowadzili Gminny Ośrodek Kultury, dotarłem z nim też do Sejn, gdzie Wiesław Szumiński był kuratorem galerii w Białej Synagodze.
Sejny były na mapie „Podróży na Wschód”, w którą wyruszyliśmy w 1990 roku z naszymi zespołami teatralnymi z Poznania (Arka) i Czarnej Dąbrówki (Berg). Docierając do Sejn, byliśmy, jak się tylko dało najbliżej, Wilna. A najbliżej Sejn była Miłoszowa Krasnogruda. W sercu Sejn znajdował się opustoszały kwartał żydowski, z cudownie ocalonymi budynkami do zagospodarowania: synagogą, szkołą talmudyczną i gimnazjum hebrajskim. W Sejnach byli ludzie, którzy powiedzieli nam, wędrowcom Wschodu: zostańcie tutaj. Byli wśród nich Andrzej Strumiłło, który powrócił z Nowego Jorku i osiedlił się w pobliskiej Maćkowej Rudzie; senatorowie Suwalszczyzny z ramienia Komitetów Obywatelskich: Bronisław Geremek i Andrzej Wajda; animatorzy kultury z sejneńskiego MGOK-u Jerzy Nazaruk i Zbigniew Sawicki; Wiktor Winikajtis – „ostatni kameduła” z klasztoru nad Wigrami; Jonas Jakubauskas – pieśniarz z pobliskiej wsi Żegary; Diemientij Filipow z wioski staroobrzędowców Gabowe Grądy.
Leszek Sarnowski: - Opowiedz o waszych początkach, bo pewnie nie było łatwo? Jakie były pierwsze wrażenia, doświadczenia, spotkania - wrogość, niechęć, obojętność, a może zdziwienie, że ot dziwacy zjechali i chcą się zabawić?
- Przyjechaliśmy z całym taborem „Podróży na Wschód”: stary jeep Muscel ciągnął wóz, w którym mieszkały nasze małe dzieci; drugi wóz, ze scenografią teatralną, zaprzężony był w jednego konia. „Cyganie przyjechali” – poniosło po miasteczku. W synagodze pokazaliśmy spektakl „Tętent” oparty na „Krwawych godach” Lorki i muzyce cygańskiej z pogranicza Mołdawii i Ukrainy. A potem, jak już się zagospodarowaliśmy w dawnym kwartale żydowskim, poniosło, że może to Żydzi powrócili… Aż wreszcie któregoś wieczoru, po zgromadzeniu w synagodze we wspólnym kręgu ludzi różnych języków i narodowości, ktoś napisał palcem na brudnej karoserii naszego samochodu: Świrowiercy.
Można by się w tym doczytać wrogości czy też niechęci, bo przecież i z takimi reakcjami się spotykaliśmy. W istocie jednak to zaczarowane słowo, które sejneńska inwencja poetycka wywiodła od miejscowych „starowierców”, mówiło o jednym: jesteście „nasi inni”. Przekładając to na język bardziej zrozumiały dla ludzi spoza pogranicza, można powiedzieć co następuje: i tak się nie zmienicie, nie musicie przechodzić na tą czy tamtą stronę, pozostańcie sobą, pomiędzy nami, zawsze tutaj mieliśmy jakichś innych i dało się żyć, trochę dziwni jesteście, ale może przydadzą nam się te mosty, które zaczęliście budować, więc nadajemy wam imię, inne od naszych, ale swoje, i obyście tylko nie udawali kogoś innego niż jesteście.
Leszek Sarnowski: - Prof. Grzegorz Godlewski z Uniwersytetu Warszawskiego na jubileuszu 25-lecia powiedział, że „W działaniach Pogranicza jest myślenie utopijne w takim stylu romantycznym. Sądzi się, że to hasło straceńców. Tymczasem w przypadku Pogranicza najbardziej fantastyczne plany się udawały. Ja sam wielokrotnie miałem poczucie, że przesadzają. Że to, co wymyślili, jest nierealne. Tymczasem okazywało się inaczej”. Trafna diagnoza waszych działań?
- Gdyby mi ktoś powiedział dwadzieścia pięć lat temu, że zdziałamy tyle, ile nam się do tej pory udało, to odpowiedziałbym mu, że buja w obłokach. Ale też nigdy niczego nie rozpoczynaliśmy od bujania w obłokach, czyli niekończącego się dywagowania o sprawach, których nierealność za chwilę usprawiedliwi nasze zaniechania.
Gdy patrzę teraz wstecz na naszą ścieżkę, to widzę dwa, przecinające się strumienie naszego działania: odważną, nonkonformistyczną ideę rodzącą się z porywu serca i organicznej potrzeby, oraz serię natychmiastowych małych kroków, które nieodwracalnie stają się akuszerami idei. Marzenie znaczyło dla nas o tyle, o ile było wdrażane w życie.
Jest taki chasydzki nigun ze słowami Nachmana z Brasławia: Obyśmy rano pamiętali przysięgi, które składaliśmy sobie w nocy. Kapitał założycielski Fundacji Pogranicze, którą powołaliśmy do istnienia jeszcze w Poznaniu w maju 1990 roku, wynosił 50 zł. W „Podróż na Wschód” wyruszyliśmy bez grosza przy duszy. Do tego zerwaliśmy za sobą mosty w miejscach, z których wyruszaliśmy, tak by możliwie udaremnić sobie rejteradę. Wcześniej założyłem firmę czyszczenia dywanów, by wywalczyć dla swojej rodziny i przyjaciół pole wolności do twórczego i niezależnego działania.
Pierwszy roczny budżet naszego ośrodka, powołanego przez wojewodę suwalskiego, wynosił 50 tysięcy złotych. To miej więcej tyle, ile wynosi gaża „gwiazdy” zapraszanej na festyn do małego miasteczka. Potem lata całe strawiłem na przekonywaniu różnych dysponentów grosza publicznego i grantodawców w Polsce i Europie, że warto inwestować choćby po 10 tysięcy euro w tworzenie ośrodków i długofalowych programów, a nie w kulturę eventu, która spustoszyła ogrody twórczego kultywowania naszej ze światem niezgody. Gdybyśmy dywagowali, co się uda lub nie, oczekiwali na środki finansowe, które spłyną bądź nie, negocjowali gwarancje, pisali sążniste strategie i biznes plany, być może nie ruszylibyśmy z miejsca.
Jest taka metoda budowania mostu, stara jak pierwsze przejście moszczone przez bród lub inne niedostępności: stawiasz pierwszy kamień i dopiero po jego umocowaniu, stając na nim dostrzegasz jaki i gdzie położony powinien być następny; choć mierzysz daleko, na brzeg dotychczas nieosiągalny, następny kamień musisz położyć w odległości nie większej niż krok, który zdołasz realnie wykonać.
Leszek Sarnowski: - Pamiętam pierwsze numery kwartalnika „Krasnogruda”, to był ożywczy wiatr z daleka, z prowincji, nowa jakość, do dziś mam kilka numerów, zaczytanych na amen. No i wątek, który nas w jakiś sposób łączy, bo przez jakiś czas część numerów była drukowana przez sztumską firmę Graf Service. Pamiętasz?
- Oczywiście. Współzałożyciel firmy Graf Service to nie kto inny tylko nasz przyjaciel Waldemar Waszkiewicz, z którym współpracowaliśmy już od czasów organizowania w Czarnej Dąbrówce „Wioski Spotkania”. To on jest autorem tak łatwo rozpoznawalnego na całym świecie loga Pogranicza. Drukował „Krasnogrudę”, ale też pierwsze nasze książki: „Koziołek za trzy grosze” Grigorija Kanowicza, czy „Bożą podszewkę” Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz.
Andrzej Kasperek: „Krasnogruda” to typ czasopisma, które Rosjanie nazywają: „tołstyj żurnał”, grube (240 stron), poważne pismo. To „periodyk, od wielu lat konsekwentnie i z powodzeniem podważający stereotypy, jakie przylgnęły do terenów określanych mianem prowincji; cenione pismo poświęcone problematyce wielokulturowych regionów Europy Środkowo-Wschodniej”. Posłużyłem się tu cytatem z charakterystyki pisma. Kiedyś ukazywało się regularnie, dziś nieregularnie… Dlaczego – zbyt drogie, za ambitne?
- Był czas, kiedy pismo o narodach, kulturach i małych ojczyznach Europy Środkowo-Wschodniej, jakim była „Krasnogruda”, wypracowywało nasz pograniczny światoobraz, budowało środowisko intelektualne, regularnie organizowało Środkowoeuropejskie Forum Kultury czy też program „Otwarte regiony Europy Środkowej” (Siedmiogród, Bukowina, Spisz, Bośnia).
Przy piśmie rozwinęło się wydawnictwo Pogranicze, a w nim „Biblioteka Krasnogrudy”. To szczególne słowo, które ma w sobie i piękno, i czerwień ziemi bogatej tu w rudy żelaza, a także litewskie „grudes” – ziarno, nabrało meta-fizycznego znaczenia i w tym swoim wcieleniu krążyło po Polsce. Pamiętam Czesława Miłosza, żartobliwie skarżącego się w którejś z naszych rozmów: Co pan takiego nawyrabiał, panie Krzysztofie, że w moich notkach biograficznych piszą „urodzony w Krasnogrudzie”? Ale dla nas w Pograniczu to było realne miejsce, 9 kilometrów od Sejn, tuż przy granicy z Litwą, zrujnowane i zarośnięte, w którym nie można było „rozpoznać śladów alei”.
Coraz rzadziej ukazywało się pismo „Krasnogruda”, ale coraz bardziej widoczne stawały się ślady odrodzenia dworu i parku w Krasnogrudzie. W 2011 roku, w setną rocznicę urodzin Czesława Miłosza, otworzyliśmy tu Międzynarodowe Centrum Dialogu. Obok ośrodka w Sejnach, to jest nasza najważniejsza przestrzeń pracy, nasza akademia „budowniczych mostów” i laboratorium praktykowania kultury głębokiej. Mógłbym powiedzieć, że na redagowanie i wydawanie pisma nie starcza nam sił, środków i zasobów ludzkich. Ale byłaby to tylko część prawdy. Krasnogruda-pismo potrzebuje nowej wizji, języka, formatu duchowego zaangażowania. W jakimś sensie rzeczywistość i nasze praktykowanie pogranicza wyprzedziły refleksję intelektualną, a zwłaszcza rozumienie i praktykowanie kultury w tej rzeczywistości przez środowiska artystyczno-intelektualne, nie tylko polityczno-urzędnicze.
Gdybym więc miał powrócić do tworzenia pisma, byłoby ono w nowy sposób kontr-kulturowe, mierzące się z kryzysem solidarności i chorobą „tkanki łącznej” na wielokulturowych pograniczach współczesnego świata, z wyzwaniem tworzenia nowej alternatywy dla plemiennego partykularyzmu. Starałbym się przełożyć na format nowej „Krasnogrudy” naszą wizję prowincji jako otwartej przestrzeni dla pionierów i kontestatorów, przyjaznej dla powstawania małych centrów świata, stanowiącej antidotum dla scentralizowanych i zniewolonych wielką liczbą ideologii rynku i kultury masowej.
Leszek Sarnowski: - Przypominam sobie też naszą współpracę przy wydaniu i promocji książki „Koziołek za dwa grosze”, napisanej przez litewskiego Żyda Grigorija Kanowicza który emigrując do Izraela zatrzymał się w Sztumie. Wspólnie zrobiliśmy mu promocję w Gdańsku i spotkanie z pisarzami w domu niezapomnianego Zbigniewa Żakiewicza, kresowiaka, z udziałem między innymi Olka Jurewicza i Pawła Huellego. To było wspaniałe spotkanie przyjaciół, choć nie znali się wcześniej. Wyjątkowy człowiek, choć pewnie takich ludzi spotkaliście na swej drodze wielu?
- Grigorij Kanowicz, wraz ze swoim pierwszym doskonałym tłumaczem Aleksandrem Bogdańskim, wprowadzał nas w żydowski świat Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale też w świat wielokulturowego sąsiedztwa. Jest jednym z prawdziwych mitografów Europy Środkowej, „tragarzem wspomnień” – jak sam siebie nazywał, kulturträgerem niekończącej się opowieści, która inkarnuje się w kolejnych jego powieściach: Świece na wietrze, Łzy i modlitwy głupców, Koziołek za dwa grosze, Nie odwracaj twarzy od śmierci, Park niepotrzebnych Żydów. Tą ostatnią powieść przetłumaczyła już dla nas Bella Szwarcman-Czarnota. Czekają na swoje polskie wydanie kolejne, choćby Diabelski urok czy jego ostatnia powieść Ballada sztetla. Wszystkie napisane w języku rosyjskim. Wtedy do Gdańska i Sztumu przyjechał z Wilna, ale na stałe mieszkał już od 1993 roku w Izraelu. To było pamiętne spotkanie z współtwórcami środkowoeuropejskiej opowieści pogranicza: Kanowicz, Żakiewicz, Huelle, Jurewicz…
Dołączają do nich kolejni. Był w Polsce ostatnio Dorian Catalin Florescu, autor wydanej przez nas ostatnio zachwycającej sagi Szwabów z Banatu Jakub postanawia kochać. W naszej serii „Meridian” ukazywały się kolejne odsłony tej rozpisanej na wiele języków sagi, choćby siedmiogrodzkiej Istvana Szilagyi’ego Dudni kamień, dudni…, wileńskiej Jurgisa Kuncinasa Tula, sarajewskich Żydów sefardyjskich Gordany Kuić Zapach deszczu na Bałkanach, bukowińskiej Gregora von Rezzoriego Pamiątki antysemity czy praskiej Josefa Škvoreckiego Przypadki inżyniera ludzkich dusz. „Meridian” ma już prawie sto woluminów… Dochodzą do tego inne serie, jak „Sąsiedzi” (zainicjowana książką Jana T. Grossa), czy „Ornamenty historii” (z pierwszą w języku polskim książką Timothy Snydera Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569-1999). Wielu z naszych pisarzy, to dzisiaj autorzy bestsellerowych książek w wielkich oficynach wydawniczych. Naszą rolą nie jest jednak działanie na komercyjnym rynku, do czego potrzebny jest wyspecjalizowany w tym zespół. Działamy na innym odcinku, tym najtrudniejszym, kiedy do obiegu kulturowego wprowadzane są nowe idee i nikomu nieznane nazwiska, z pełnym ryzykiem i świadomością, że konsekwentnie staramy się wywalczyć dla spraw nam bliskich pole niezależności od nowego Ketmana w służbie konieczności rynkowej. Tak było z książkami Grossa (Sąsiadów, zamiast podnieść ich cenę w miarę rosnącej popularności, uczyniliśmy bezpłatnie dostępnymi w Internecie), Snydera, Daniela Beauvois, Škvoreckiego czy Lubkiewicz-Urbanowicz.
Zdecydowana większość autorów serii „Meridian” to debiutanci w języku polskim. Bardzo sobie cenię serię „Inicjał”, z oryginalną grafiką Wiesława Szumińskiego w egzemplarzach numerowanych, w której ukazuje się pełny tom poetycki (nie wybór wierszy) albo zamknięty cykl (jak w przypadku Wierszy sejneńskich Tomasa Venclovy), zawsze w oryginale i w przekładzie na język polski. Obok uznanych nazwisk twórców z Litwy, Białorusi, Rosji, Ukrainy, Rumunii czy Bośni i Hercegowiny, „Inicjał” zaznacza imię poetów duchowych prowincji znacznie oddalonych od salonów, jak choćby ostatnio Joanny Osewskiej z Augustowa czy Jana Kaspra z Wągrowca.
Andrzej Kasperek: - Rozumiem, że powstanie Międzynarodowego Centrum Dialogu w Krasnogrudzie, w dawnym dworze Kunatów, bliskich krewnych Czesława Miłosza było zadaniem ogromnie absorbującym. Każdy, kto zobaczy dwór w Krasnogrudzie, zrewitalizowany, a tak naprawdę postawiony od nowa, jest pod wrażeniem. Opowiedz, jak sobie poradziliście z tym zadaniem. Ponoć kiedy brakowało pieniędzy, nie wahałeś się zastawić Waszego domu?
- Na początku wydawało się to całkowicie nierealne – zdewastowany dwór, miejsce skazane przez historię na zanikanie, w dodatku własność lasów państwowych, bez ważnych ksiąg wieczystych z przeszłości, a więc także bez szansy na restytucję. Bracia Czesław i Andrzej Miłoszowie pięknym listem przekazali nam to miejsce symbolicznie, jako spuściznę duchową. Nie wydarzył się żaden cud, jak w przypadku Szetejń, gdzie nie ma już dworu, ale odbudowano świreń, w którym dzisiaj ma swą siedzibę Fundacja Miejsca Urodzenia Czesława Miłosza – państwo litewskie uroczystym aktem przekazało ziemię nobliście, a ten jeszcze tego samego dnia przekazał swą własność fundacji.
My, aby ubiec wystawienie tego majątku na przetarg, wydzierżawiliśmy go jako Fundacja Pogranicze, płacąc słoną dzierżawę lasom, jakbyśmy prowadzili tam intensywną działalność gospodarczą. Dlatego co trzeźwiejsi próbowali nas przekonać, abyśmy nie porywali się na to przedsięwzięcie. Daremnie. Krasnogruda była częścią duchowego kontynentu Pogranicza i było tylko kwestią czasu, kiedy zaczniemy działać w tej sprawie. Wykorzystywaliśmy wizyty Czesława Miłosza do robienia notatek, jak tu było przed wojną. Andrzej Miłosz przekazał nam, wygrzebany z archiwów rodzinnych bezcenny spis inwentarza majątku krasnogrudzkiego z XIX wieku. Rafał Winiewicz, nasz architekt i scenograf, zaczął szkicować pierwsze rysunki i plany. Od Fundacji Forda otrzymaliśmy grant na wzmocnienie naszej organizacji, który pozwalał no rozpoczęcie procesu rewitalizacji Krasnogrudy. Zbliżał się czas, kiedy Polska mogła być beneficjentem środków z Unii Europejskiej.
Podjęliśmy decyzję o przejęciu majątku w dzierżawę. Zaczęły się piętrzyć trudności. Wprawdzie zdobyliśmy największą ilość punktów za wartość merytoryczną naszego wniosku do funduszy unijnych, ale nie eksperci od jakości mieli tu głos decydujący – „komisja społeczna” zdegradowała nasz wniosek z pierwszego na ostatnie miejsce na liście, argumentując publicznie, że „ten Miłosz nie był jednoznaczny jako Polak”.
Podwinęliśmy tylko rękawy i zaczęliśmy się przygotowywać do konkursu w tzw. funduszu EOG, czyli środków pochodzących z Islandii, Lichtensteinu i Norwegii. Ponownie długa droga, z różnymi przeciwnościami, ale pojawia się na niej człowiek, który – jak to bywa w takich losowych sytuacjach – czyni możliwym to, co wcześniej było niemożliwe: Tomasz Merta, wówczas wiceminister kultury. Otrzymujemy dotację, możemy ruszać z inwestycją rewitalizacyjną, która ma doprowadzić do powstania w Krasnogrudzie Międzynarodowego Centrum Dialogu. W międzyczasie rozpoczynamy pracę nad oswojeniem miejsca, zaangażowaniem mieszkańców okolicznych wiosek w jego odpamiętnienie i odrodzenie, tworzymy „Armię krasnogrudzką" – grupę młodych Polaków i Litwinów, mających tutejsze korzenie, z udziałem których powstaje spektakl „Dolina Issy”, przez kilka lat grany w przestrzeniach parku krasnogrudzkiego, a także archiwum opowieści mieszkańców, wystawy i filmy dokumentalne, warsztaty z dziećmi i dorosłymi, w tym z mykologami i archeologami, które odsłaniają kolejne warstwy pamięci tego miejsca.
Tymczasem urzędnicy programu EOG przykręcają nam śrubę, decydując, że część środków na inwestycję musi zostać nam odebrana. Dotyczy to kilku pokoi gościnnych, które ich zdaniem stanowić mogą groźną konkurencję dla hotelarzy w regionie. Próbujemy się odwoływać, ale nikt z polskich urzędników nie chce podjąć decyzji, tym bardziej, że kosztami zostaną obciążeni nie oni przecież, a jakaś organizacja pozarządowa. Już po zakończeniu inwestycji, eksperci norwescy, którzy robili u nas jej audyt, stwierdzili, że nie mieliby nic przeciwko pokojom gościnnym… Z ministrem Mertą decydujemy, że trzeba zaciągnąć kredyt by w czasie dokończyć inwestycję, a w następnym roku ministerstwo nam to zrekompensuje. Zaciągamy więc krótkoterminowy kredyt komercyjny, a nie mając innego majątku, zastawiamy z Małgosią nasz dom rodzinny. Katastrofa smoleńska zabiera z tego świata Tomasza Mertę. Ministerstwo obcina o połowę, albo nie przekazuje w ogóle tych środków, o których wcześniej była mowa.
30 czerwca 2011 roku, w setną rocznicę śmierci Miłosza i w wigilię pierwszej polskiej prezydencji w UE otwieramy Międzynarodowe Centrum Dialogu w Krasnogrudzie, z udziałem blisko tysiąca gości z różnych stron świata. Ale to święto w żaden sposób nie przełoży się na wsparcie finansowe, którego Krasnogruda potrzebuje. Tym bardziej, że przez dziesięć lat nie wolno nam w tym miejscu zarabiać, włączając w to nawet drobną opłatę za herbatę. Zaciągamy kolejne pożyczki. Organizujemy zbiórkę wśród przyjaciół, którzy udzielają nam pokaźnego wsparcia z własnych prywatnych funduszy. To pozwala zażegnać pierwszy kryzys i groźbę utraty płynności finansowej. Ale po jakimś czasie ponownie dochodzimy do ściany. Przychodzą takie chwile, w których zaczynamy poważnie myśleć o zwinięciu żagli w tej szalonej podróży i zamknięciu programu w Krasnogrudzie. I wtedy przychodzi wiadomość o tym, że otrzymuję nagrodę Dana Davida, ogromną, także finansowo. Możemy działać dalej. Ze środków, które przekazuję fundacji udaje się spłacić komercyjny kredyt. Powoli poprawia się też na innych odcinkach tego krasnogrudzkiego frontu: udaje się wynegocjować mniejszy koszt dzierżawy, z urzędem marszałkowskim wdrażamy umowę obciążającą pokryciem części kosztów działań programowych prowadzonych w Krasnogrudzie nasz sejneński ośrodek, wygrywamy w sądzie sprawę z wykonawcą inwestycji, który chciał „zarobić na naszej biedzie” i obciążyć nas „kosztami dodatkowymi”, których nie było w budżecie.
Jednocześnie Krasnogruda tętni życiem, nasza Kastalia, czyli prowincja pedagogiczna budowniczych mostów staje się powoli rzeczywistością. Wprawdzie pracujemy dalej trochę jak w kibucu, oddając nagrody czy dodatkowe zarobki na rzecz wspólnej sprawy, ale taki jest już nasz los – po roku 1989 pragnęliśmy opuścić wyspy odosobnienia, jakimi mogą być podziemie, alternatywa, azyle sztuki i zacisza akademickich gabinetów, po to by stać się cząstką żywej tkanki życia. Nie żyjemy samą poezją, lecz poezją zanurzoną w tym, co konkretne i życiowe. O tym, że taki jest prawdziwy warsztat poety przekonywał mnie Czesław Miłosz już od pierwszego naszego spotkania, gdy na moje górnolotne pytania o sprawy ostateczne odpowiadał upartym sprowadzaniem mnie na ziemię, tam, gdzie waży się los dzieci, edukacji, ekologii, długiego trwania, zakorzenienia i zwykłego bycia użytecznym dla innych. A gdzie poezja? – pytałem siebie po tej nocnej rozmowie w celi wigierskiego klasztoru. Czyżbym coś przeoczył?
cdn